Wiosna, moim zdaniem, jest idealnym czasem na zmiany. Po sennym okresie zimowym, wszystko, powoli budzi się do życia. Drzewa zielenieją, słońce śmielej ogrzewa nasze blade twarze, którym brakuje witaminy D, a dłuższe dni zachęcają do wyjścia na zewnątrz. Nie było dla mnie innej opcji, jak wybranie tej pory roku na rozpoczęcie mojej rocznej, kanadyjskiej przygody.
To był maj i chciałoby się powiedzieć, że pachniała Saska Kępa. Tego jednak nie wiem, bo za bardzo byłam zabsorbowana zbliżającym się wyjazdem. W głowie układałam różne scenariusze. Z czasem przekonałam się jednak, że życie, kolejny raz, napisało jego własną wersję.
Do Kanady wybrałam się trochę nietypową drogą. Zanim dotarłam do Kraju Klonowego Liścia, postanowiłam nieco ogrzać zmęczone zimą kości na Jamajce. Po tygodniu słuchania muzyki Boba Marleya, z piaskiem we włosach i skórą lekko muśniętą przez karaibskie słońce stanęłam na lotnisku w Montego Bay, gdzie oficjalnie rozpoczęła się moja kanadyjska przygoda.
Nie ukrywam, że mój wyjazd nie był idealnie zaplanowany. Oczywiście miałam roczne, pozwolenie na pracę w ramach International Experience Canada czy miejsce, gdzie zacumuję. Nie należę jednak do osób, które przewidzą każdy scenariusz i rozpiszą go od A do Z. Lubię zostawić sobie margines na spontaniczność, który bez wyrzutów sumienia, pozwoli na zmianę planów.
Bilet w jedną stronę
Przy odprawie paszportowej i po okazaniu biletu do Edmonton, w Albercie, z szybką przesiadką w Toronto, padło pytanie: czy mam bilet powrotny z Kanady? Nie miałam. Pojawiły się kolejne pytania: po co jadę, na jak długo i do kogo. Poczułam się nieco jak w filmie i już przed oczami miałam scenariusz, że nie wsiądę do samolotu lecącego do Kanady i będę musiała wracać do Polski, albo w wersji optymistycznej, zostanę na jednej z jamajskich plaż.
Po kilkunastu minutach zawołano mnie do niewielkiego pokoju i podano słuchawkę telefoniczną. Po drugiej stronie, odezwał się męski głos, mówiący płynnie po angielsku. Wszystko pamiętam jak przez mgłę. Pytania, które najbardziej zapadły mi do głowę, to te dotyczące tego na jakiej zasadzie przyjeżdżam do Kanady i czy posiadam karty kredytowe. A jak tak, to ile i jakie środki są na nich dostępne. Jeszcze wtedy nie miałam świadomości jaką moc mają karty kredytowe w Kanadzie.
Szybkie lądowanie w Toronto, zabranie bagażu, ponowne jego nadanie, rozmowa z urzędnikiem emigracyjnym, otrzymanie rocznego pozwolenia na pobyt w Kraju Klonowego Liścia. Już na lotnisku w Toronto poczułam się inaczej. Ludzie z całego świata, mówiący w różnych językach i ja z szeroko otwartymi oczami i zmysłami wyczulonymi na każdy nowy zapach czy tembr głosu. Obecna, ale jakby nieobecna. Po kilkudziesięciu minutach, siedziałam w samolocie lecącym do Edmonton. Na zewnątrz padał majowy deszcz, a ja przyklejona do małego, samolotowego okna obserwowałam życie płynące na płycie lotniska i snułam plany jak będzie wyglądała moja kanadyjska przygoda. Nieświadomie wlepiłam wzrok w pracownika stojącego na płycie. Czekał on na “wypchanie” naszego samolotu. I pomimo tego, że stał w strugach deszczu, to miał siłę na uśmiech w moim kierunku, który sprawił, że przez głowę przemknęła mi myśl: jak mili są Ci Kanadyjczycy i że koniecznie muszę odwiedzić kiedyś to Toronto.
Moc pierwszych wrażeń
Po kilku godzinach w samolocie, dotarłam późnym wieczorem do stolicy Alberty. Niewielkie, edmontońskie lotnisko, które nieco zatrzymało się w czasie, przywitało mnie pustkami. Była godzina 23:00. Za chwilę zobaczyłam pierwszy raz, od dwudziestu kilku lat, moją kuzynkę, która zgodziła się na “przechowanie mnie” przez rok czasu. Po wyjściu z lotniska, oprócz ciemności, moją uwagę przykuły szerokie drogi, wielkie samochody oraz ogromna płaska, otwarta przestrzeń. Po minięciu “Ikei”, a tak naprawdę jej kanadyjskiej wersji “Ajkiji” poczułam się nieco bliżej Europy. Moja głowa obracała się z zawrotną szybkością i pomimo zmęczenia całodzienną podróżą zwracałam uwagę na rzeczy, które teraz są dla mnie czymś normalnym. Kładąc się po raz pierwszy spać w Kanadzie, w południowo – zachodniej części Edmonton, nie sądziłam, że za niecałe trzy tygodnie opuszczę Albertę i ruszę w kierunku Toronto. Do miasta, gdzie na dobre rozpoczęła się moja kanadyjska przygoda.
Podróż do Kanady i pierwszy dzień w tym kraju, od samego początku, pokazywały mi małe rzeczy, które powoli budowały, w moich oczach, jego wizerunek. Począwszy od mocy kart kredytowych, miłych uśmiechów, które niekoniecznie oznaczają chęć podrywu czy uwielbienie do wszystkiego co jest duże, a kończąc na tym, że każdy kraj jest wyjątkowy i nie da się go za żadne skarby porównać do miejsca w którym spędziliśmy większą część swojego życia. Lądując 18 maja 2011 na lotnisku w Edmonton, nie sądziłam, że 6 lat później będę nazywać Kanadę moim domem. Nie sądziłam również, że moje życie zmieni się tak diametralnie. Jak widać, nie jesteśmy w stanie zaplanować wszystkiego od A do Z i zawsze warto pozostawić sobie, chociaż niewielkie, pole które pozwoli nam na zmianę dezycji.
Ewelina | 18 kwietnia 2017
|
Super się to czyta 😉
Kasia | 18 kwietnia 2017
|
Monika, a na lotnisku w Edmonton były jakieś elementy wystroju, typowo kanadyjskie? I nie tylko liście klonowe? Pytam, bo my podczas pierwszego lądowania w Vancouver, czuliśmy się na lotnisku YVR trochę jak w muzemu. Wielkie rzeźby sztuki natywnej, zielono i brązowo, ogólnie tak mało „lotniskowo”. Ciekawe, czy inne kanadyjskie lotniska, pierwsze miejsce dla wszystkich imigrantów, przypominają to z Vancity.
Serdecznośći (u nas pada deszcz)
Monika Grzelak | Author | 19 kwietnia 2017
|
Kasia, za moich lądowań Edmonton nie miało takich cudów. Natomiast lotnisko w Calgary posiada już takie kanadyjskie motywy, głownie przy odbiorze bagażu. Lotnisko w Toronto, które przywitało pewnie najwiecej imigrantów jest dosyć standardowe.
Paweł | 22 kwietnia 2017
|
To, co Pani napisała, jeszcze bardziej podsyciło moją ciekawość i chęć zmiany. Potężnej zmiany w życiu.
Wiele razy byłem za granicą i zawsze po dłuższym czasie brakowało mi Polski. Zwykłej kaszy manny, chleba, polskiego jabłka, mowy, innych „dupereli”. Szykuję się mentalnie i przygotowujemy się z żoną i dziećmi. Nie boję się wyzwań, jestem inżynierem i jestem przekonany, że poradzę sobie. Ale co z resztą rodzinki… ? . Poważna decyzja. Wiele rzeczy, które Pani porusza, przygotowuje mentalnie.
Dzięki, pozdrawiam i życzę sukcesów.
Paweł
Monika Grzelak | Author | 25 kwietnia 2017
|
Paweł dzięki za komentarz. Zamieszkanie w innym kraju nie jest na pewno łatwą decyzją, a jej podjęcie to dopiero początek emocjonalnej rozterki. Ale mogę Ci powiedzieć, ze swojego doświadczenia jedno, im dłużej mieszkam w Kanadzie, tym bardziej czuję się w tym kraju jak u siebie. Powodzenia!
Ed Pleva | 30 czerwca 2017
|
Missisauga, Ontario. Samolot osiadł na ziemi tak łagodnie, że nie dało się wyczuć momentu kiedy to nastąpiło. Po 13stu godzinach lotu z Aten (z przesiadką w Amsterdamie), jestem w Kanadzie. W Ontario. Na lotnisku Lester B. Pearson Internetional Airport.
Delegacja powitalna nie była imponująca. Jedziemy jakimś highwayem, nie wiedziałem czy 400, czy może 401, a być może 427? Tu dróg szybkiego ruchu jest tak wiele, że można się pogubić. – Oczywiście wówczas, nie wiedziałem nawet gdzie jestem. Z czasem, udało mi się opanować numerację i położenie w terenie. Kwestia czasu, jak ze wszystkim. Tak sobie jechaliśmy, a głowizna chodziła mi na wszystkie strony. – Po lewej stoi jakiś ekstra wyglądający budynek, po prawej niewiadomego pochodzenia budowla. Z tyłu, z boku i przodu setki aut które w Polsce można było obejrzeć jedynie w zagranicznych katalogach. Z tyłu ciągnie niesamowity truck, właśnie taki, jaki jest obiektem marzeń każdego moto-chłopczyka. Z długim przodem-kabiną m-2, potężnymi rurami wydechowymi po bokach, długa naczepą z genialnym malowidłem z boku. Brakuje mi oczu, dwoje się i troję żeby móc ogarnąć całą tą inność i odmienność.
Dojechaliśmy na miejsce, stół zastawiony odświętnie…
To, co teraz napiszę było całym zlepkiem zmian, czasu, otoczenia, jedzenia, picia i prawie wszystkiego w mym dotychczasowym życiu.
Po przeleceniu pod prysznicem – za stół, dalszy ciąg zdarzeń to tylko przebłyski w mej ówczesnej świadomości.
Otworzyłem oczy i stwierdziłem, że leżę na trawie nie daleko chodnika parkowej alejki – na wznak, ze ścierpniętą ręką podłożoną pod głowę, jakbym się opalał. Mój widok musiał być doprawdy komiczny, gdyż wokół mnie zgromadzili się spacerujący ludzie. Dzieciaki śmiejąc się wskazywały na mnie palcami coś komentując w jakimś mi znanym trochę narzeczu. Nie byli wrogo nastawieni. Stali w bezpiecznej odległości, kilka kroków ode mnie, nieco onieśmieleni, jakby nie chcieli mi przeszkadzać. Wyglądali jak grupa, która kibicuje komuś w jakimś karkołomnym przedsięwzięciu, na przykład facetowi chodzącemu po linie, albo człowiekowi wspinającemu się po słupie po trofeum zatknięte na szczycie. Stali tak i patrzyli bełkocząc i pokrzykując.
Ocknąłem się i usiadłem. Chciałem rozejrzeć się wokół, ale zasłaniali mi cały widok. Paru z nich mówiło do mnie coś konkretnego – żywo gestykulując. Usiłowałem zrozumieć o co chodzi. – Nagle, stwierdziłem, że nie jestem w stanie zrozumieć jedynie pojedyncze słowa. Dotarło do mnie, że mówią w nieznanym mi języku. Ogarnęło mnie przerażenie. Zerwałem się na równe nogi i zacząłem uciekać na oślep. Podnieśli wrzask, ale zdążyłem się przez nich przebić. Przebiegłem kilkadziesiąt metrów i skręciłem w pierwszą alejkę w lewo, potem w pierwszą w prawo, gdzie na szczęście było jeszcze więcej ludzi, dzięki czemu mogłem zgubić ewentualny pościg.
Minęło parę minut zanim ochłonąłem. Zacząłem dostrzegać przechodniów. Po przeciwnej stronie niedalekiej ulicy – sklepy, samochody, budynki. Docierał do mnie zgiełk uliczny i kwilenie latających mew. Dopiero wówczas, na spokojnie stwierdziłem, że rzeczywiście stało się ze mną coś niewytłumaczalnego. Nie rozpoznawałem okolicy w której się znalazłem ani mowy mijanych ludzi. Usiłowałem się uspokoić, ale natychmiast przypomniało mi się coś stokroć bardziej przerażającego – to, że nie wiem jak się nazywam, kim jestem i jak się tu znalazłem. Sięgnąłem do kieszeni z nadzieja znalezienia czegoś co uzmysłowi mi kim jestem – niestety. Wszystkie kieszenie puste, jeśli nie liczyć złożonej, brudnej chusteczki do nosa w tylnej kieszeni spodni. Mimo całej grozy sytuacji parsknąłem bezsilnym śmiechem patrząc na zielony, zasmarkany kawałek materiału. Wyrzuciłem go natychmiast do kosza na śmieci, przy czym nawet ta chusteczka wydała mi się bardziej cudza niż własna. Poczułem obrzydzenie. Jakim cudem noszę nie swoją chusteczkę? W tej samej chwili przyjrzałem się swojemu ubraniu. Nowe odkrycie. Zupełnie nie pamiętam żebym kiedykolwiek nosił drelichowe spodnie z czarnymi lampasami. To jakaś maskarada, jakiś żart pomyślałem, na pewno zaraz się obudzę. Zamknąłem oczy i ugryzłem się w język. Poczułem w ustach krew i zawyłem z bólu. Otworzyłem oczy. Przede mną obce miasto, obcy ludzie i ja sam obcy dla samego siebie nie mniej niż wszystko wokół.
Nie miałem na sobie żadnej kurtki czy marynarki tylko koszulę z kołnierzykiem, białą, z podwiniętymi rękawami. Jedyne co mnie odróżniało od otoczenia to te idiotyczne lampasy.
Ludzie nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Można powiedzieć, że doraźnie się uspokoiłem na tyle, że mogłem się zdobyć na równy, normalny krok i opanowany wyraz twarzy. – Właśnie!? – Moja twarz. Gdy tylko o tym pomyślałem ogarnął mnie lek. Nie wiedziałem jak wyglądam. Bałem się co zobaczę gdy nadarzy się okazja zobaczenia się. Zacząłem się rozglądać za czymkolwiek w czym mógłbym ujrzeć swoje odbicie. Po drugiej stronie ulicy ulokowana była mała fontanna. Widząc błyszczącą w słońcu kałuże przeszedłem na drugą stronę ulicy i zbliżyłem się do rozlanej przez podmuchy wiatru wody. Przygotowany byłem na najgorsze. Spojrzałem i zobaczyłem swoją twarz. To mogła być tylko moja twarz. Tylko ja stałem pochylony nad kałuża. Zobaczyłem twarz człowieka który miał zarost na gębie i mocno podkrążone oczy, ale wydał mi się znajomy.
Siedziałem w kucki nad kałuża aż jakieś dziecko przebiegło z krzykiem rozchlapując wodę. Otworzyłem ochlapane oczy i przetarłem dłonią twarz. Usłyszałem nad sobą łagodny kobiecy głos. Odwróciłem się w jej stronę, porażony słońcem zmrużyłem oczy, ale ona już pobiegła za dzieckiem. Najwyraźniej tylko przepraszała.
Nie miałem zegarka więc nie wiedziałem która godzina. Słońce nadal grzało mocno. Musiało być około 18nastej. Było lato. – Nawet pora roku była dla mnie czymś nowym. Równie dobrze mogła być zima i też bym się nie zdziwił. Albo jesień. Było mi wszystko jedno gdyż i tak nie pamiętałem która z czterech pór roku była prawdziwą porą, tą porą kiedy jeszcze wiedziałem kim i skąd jestem.
Powlokłem się w kierunku ławki nie opodal fontanny. W głowie pustka. Zupełna pustka i potworne łupanie bo nie mógłbym tego łupania nazwać np. migreną jakie miewa angielska królowa, żadnego punktu odniesienia, nic co mogłoby mnie naprowadzić na jakikolwiek ślad. Albo więc nie jestem kimś kim byłem, albo zapomniałem kim naprawdę jestem. Bo przecież nie jest to sen. To mi się nie śni. Jestem przecież żywym człowiekiem i jedyne co wiem, to to, że napier… boli mnie głowa… Musiałem się zgubić? Może ktoś mnie napadł i ogłuszył? Nie mam przecież dokumentów ani portmonetki którą zawsze noszę w kieszeni…
– Ale! – przecież nie pamiętam, czy w ogóle ją miałem…
Robi się coraz później, czuje to chociaż słońce nadal wysoko i nadal jest gorąco. Może powinienem odpocząć. Ale boję się zasnąć. Nie wiem co zastane gdy się obudzę? Ostatecznie, na tej ławce z dala od ludzi nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Ludzie przechodzą i nie zwracają na mnie uwagi…
„Gdzieś ty do cholery przepadł?!”
– obudził mnie tubalny głos Jurka.
„Szukamy cię kur… od czterech godzin!” – poinformował.
„Widzę, że kwitnąco nie wyglądasz. Chodź na piwo!”…