Yosemite Park, w Kalifornii, było naszym ostatnim przystankiem w podróży po zachodniej części Stanów Zjednoczonych. Do Parku Narodowego Yosemite, założonego w 1890 roku, wjechaliśmy tradycyjnie późnym wieczorem. Wracaliśmy z nieziemsko gorącej Doliny Śmierci i tego samego dnia z wysokości poniżej morza wdrapaliśmy się na wysokość ponad 3 000 metrów nad jego poziomem. Oczywiście nie o własnych siłach, a samochodem. Dostaliśmy również małego szoku termicznego. W przeciągu kilku godzin doświadczyliśmy gorąca, które piekło naszą skórę, a wieczorem zostaliśmy przeszyci górskim chłodem. Zaraz po dojeździe na pole kempingowe czekało nas jeszcze nocne rozstawianie namiotu. Wokół nas było jednak mnóstwo obozowisk, ludzi robiących ogniska, grających na gitarach. Niesamowity klimat, który sprawił, że zmęczenie odeszło w zapomnienie.
Nocleg pod kopułą
Wstęp do parków narodowych w Stanach jest płatny. Odwiedzając jednak trzy parki, warto wykupić roczny wstęp (annual pass), który kosztuje $80. Po jego zakupie czuć mały niesmak, no bo nikt nie lubi wydawać tyle pieniędzy za jednym razem, ale jak pomyślicie, że przy odwiedzaniu czwartego parku oszczędzacie, to od razu robi się lepiej na duszy! W Yosemite znajduje się 13 pól namiotowych. Na większość z nich trzeba dokonać rezerwacji od maja do września. Nasze pole namiotowe znajdowało się u podnóża Half Dome, czyli ikony parku Yosemite. Half Dome to formacja skalna wyglądającej jak kopuła, która straciła drugą połowę. Miejsce noclegowe nie wybraliśmy przypadkowo, ponieważ widok Half Dome, u jego podnóża, zapierał dech w piersiach. Poza tym niedaleko od naszego pola namiotowego zaczynał się szlak, którym ruszyliśmy skoro świt dnia następnego.
Norbert marzył o wizycie w Yosemite Park od dawna. Wszystko ze względu na fotografię Ansela Adamsa, amerykańskiego fotografa, który poświęcił większą część swojego życia na fotografowanie Yosemite. To właśnie jego zdjęcia sprawiły, że dawno, dawno temu Norbert zachłysnął się fotografią krajobrazową i jej czarno – białą obróbką. Yosemite jest przepięknym, bardzo popularnym parkiem w Stanach, a co za tym idzie trudno jest w nim mieć poczucie samotności, przynajmniej w sezonie. Mieliśmy tylko jeden pełny dzień na jego poznanie, co oczywiście nie jest wystarczającą ilością czasu na dotarcie do jego wszystkich zakątków. Po pierwszej i jedynej nocy w Yosemite obudziliśmy się o wschodzie słońca, żeby mieć jak najwięcej dnia na zobaczenie pejzaży, które były miłością Adamsa.
Dolina Yosemite, dla mnie, jest jak wieczny wschód słońca, brokat zieleni i złoty cud w ogromnej budowli z kamienia i przestrzeni.
Ansel Adams
Yosemite Park jest również mekką dla ludzi kochających wspinaczkę. To tutaj znajduje się ogromna formacja skalna zwana El Capitan, która jest największym granitowym, pionowym monolitem na świecie. Jedynie zaawansowani wspinacze są w stanie podjąć to wyzwanie. My nie jesteśmy wspinaczami, ani zaawansowanymi, więc pozostało nam podziwianie jej widoku z daleka. Myślę, że dłuższe pisanie o Yosemite nie ma większego sensu. Spójrzcie na zdjęcia i zobaczycie co mam na myśli.
El Capitan
Half Dome
Bye, bye Stany
Po całym dniu chodzenia po skałach ruszyliśmy w kierunku San Francisco, skąd następnego rana mieliśmy powrotny samolot do Toronto. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, zazwyczaj zdecydowanie za szybko. Przez dwa tygodnie przejechaliśmy ponad 3 500 km przez 3 stany: Kalifornię, Arizonę i Nevadę. Zobaczyliśmy niesamowite miejsca, niekiedy mając wrażenie, że jesteśmy częścią amerykańskiego filmu drogi. Zrobiliśmy tysiące zdjęć, złapaliśmy sporo słońca, a co najważniejsze mamy wspomnienia, których nam nikt nigdy nie zabierze. I dlatego podróżowanie, odkrywanie nowych miejsc jest tak uzależniające ♡