KANADYJSKIE LIFESTORY
 

Łapiąc fale w Tofino, BC

Po dwóch dniach w spokojnej, zielonej i nieco przyprószonej siwizną Victorii ruszyliśmy w kierunku Tofino, czyli do niewielkiej miejscowości na zachód wyspy Vancouver. Po pięciu godzinach jazdy wzdłuż malowniczych gór, lasów i niewielkich jezior dotarliśmy do mekki surferów. Ciągle byliśmy nieco zmęczeni po wcześniejszym wieczorze, ale wiedzieliśmy, że już niedługo będziemy mieć kilka dni odpoczynku i totalnego obcowania z naturą.

Do Tofino dojechaliśmy późnym wieczorem. Nasz hotel był niedaleko głównej drogi, rzut beretem od oceanu. Jakie było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że mamy pokój z widokiem na Pacyfik. Norbert był święcie przekonany, że wybrał opcję bez widoku, ale nie ma co się sprzeczać z panią na recepcji, która daje nam pokój z widokiem w cenie pokoju bez widoku. Znając Norberta byłam pewna, że zaraz w dobrej wierze wygada się, że wcale takiej rezerwacji nie zrobiliśmy. Na szczęście, zdążyłam w miarę szybko zareagować i lekko kopnąć go w kostkę i wziąć to co daje przeurocza pani na recepcji!

Nasza głowa była już pełna planów na kolejne dni. Jednym z nich była próba opanowania deski surfingowej. Tak jak wspomniałam wcześniej, Tofino to najlepsze miejsce w Kanadzie na łapanie fal. Oczywiście, kanadyjska wersja surfowania odbiega lekko od tego, które widziałam do tej pory w Kalifornii. Niektórzy Kanadyjczycy są jednak nie do zdarcia i nawet w kwietniu chcą się poczuć jak ich koledzy z cieplejszych krajów. Pomimo tego, że na dworze temperatura nie przekraczała niekiedy 10’C to część z nich nosiła już japonki i szorty. A co! Bycie surferem wymaga zachowanie pewnego stylu. Nawet jeżeli ma to się zakończyć chorobą.

Pierwszy dzień minął nam dosyć spokojnie. Po śniadaniu ruszyliśmy na bieg do pobliskiego lasu deszczowego, a później wzdłuż brzegu, koło rezerwatu ludności autochtonicznej. Pomimo tego, że nie urodziłam się w Kanadzie i mieszkam tutaj od kilku lat, to czułam się dziwnie biegając tak blisko rezerwatu na którego terenie skupieni są ludzi, do których kiedyś należała ta ziemia. Fakt, że niejedna z osób chciałabym mieć dom prosto z widokiem na ocean, ale niestety ich stan odbiegał od normalnego. Widać było, że większość mieszkańców rezerwatu nie dba o to co ma i o to co ich otacza. Wiem, że nie można wrzucać wszystkich do jednego worka, ale niestety rdzenni mieszkańcy Kanady mają bardzo roszczeniowe podejście do życia. Oczywiście, teren który teraz jest Kanadą, kiedyś należał do nich. Tak naprawdę dopiero od około czterdziestu lat uzyskują większe prawa i przywileje, które w jakiś sposób mają zadośćuczynić przejęcie terenu. Pomimo wielu uprawnień, do których należy między innymi zwolnienie z niektórych podatków, bezpłatny dostęp do uczelni wyższych, regularne wsparcie finansowe, to wielu rdzennych mieszkańców nie daje sobie rady z otaczającą ich rzeczywistością. Popadają w alkoholizm, nie pracują i nie próbują dobrze wykorzystać tego co dostają od państwa. Temat ten w Kanadzie jest bardzo delikatny i każdy ma swój punkt widzenia. Wydaje mi się jednak, że ludność autochtoniczna została mocno poturbowana przez ostatnie kilkaset lat i nawet kolejne, młode pokolenia czują się ciągle oszukiwane i nie pasujące do obecnego państwa kanadyjskiego.

Tofino Kolumbia Brytyjska

Przyznam szczerze, że nie zrobiłam ani jednego zdjęcia rezerwatu. Czułam, że gdybym je zrobiła, to potraktowałabym tych ludzi jak przedmioty. Nie wiem, może za bardzo staram się zrozumieć ich położenie, ale jeszcze nigdy nie byłam tak blisko miejsca, które zamieszkiwane jest przez rdzenną ludność Kanady.

Po biegu zdecydowaliśmy się wykorzystać dobrą pogodę i ruszyliśmy w kierunku wypożyczalni rowerów. Marc, właściciel jednej z niewielu z nich, przyjechał na zachodnie wybrzeże Kanady z Quebecu trzydzieści lat temu. Miał zostać kilka miesięcy, które jak widać lekko się przedłużyły. Powiedział, że zakochał się w przyrodzie, spokoju i ciszy. Później dowiedzieliśmy się, że połowę roku, czyli miesiące zimowe, spędza na Filipinach skąd pochodzi jego żona. A druga połowę w Tofino. Taki to sobie pożyje! Po wypożyczeniu dwóch kółek ruszyliśmy do czegoś co było centrum miasta, które bardzo przypominało mi kadr z serialu „Przystanek Alaska”.

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Centrum można byłoby spokojnie przejść w niecałe półgodziny, a na rowerze przejechać pewnie w 10 minut. Pokręciliśmy się trochę po okolicy i zdecydowaliśmy, że czas zabrać rowery do ich naturalnego środowiska, czyli na plażę. Jeszcze nigdy nie jeździliśmy kruzerami na plaży i okazało się, że nie ma nic lepszego niż rower, który nie zapada się w piasek i na którym można nawet nabrać trochę prędkości.

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Drugi dzień był dosyć leniwy. Trochę powłóczyliśmy się po okolicy, a większość dnia spędziliśmy na robieniu zdjęć, chodzeniu w kaloszach i podziwianiu pięknej, dzikiej natury.

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Trzeci i ostatni dzień stał pod znakiem łapania fal, czyli moich pierwszych prób surfowania. Norbert już kiedyś postawił nogę na desce, ale było to tak dawno, że podobnie jak ja był świeżakiem. Dzień wcześniej zapisaliśmy się na poranną lekcję, która miała trwać od godziny 10 do 12:30. Kiedy nad ranem usłyszałam dźwięk deszczu uderzającego o szyby to byłam święcie przekonana, że lekcja zostanie odwołana. Nic bardziej mylnego! Wszystko odbyło się pomimo tego, że w pewnym momencie lało jak z cebra, a temperatura nie przekroczyła 6’C. I tak dygocąc z zimna stałam na wybrzeżu Pacyfiku w piance, która na moje oko była lekko za mała i przez pierwsze pół godziny wraz z innymi ludźmi udawałam, że piasek to ocean, i że stajemy na naszych wyimaginowanych deskach.

Tofino Kolumbia Brytyjska

Nie mogłam się doczekać, kiedy wezmę moją ogromną deskę i ruszę w kierunku prawdziwego żywiołu. Ile można tarzać się po plaży!? Poza tym miałam wrażenie, że będzie mi cieplej w wodzie i kolejny raz moja intuicja mnie nie zawiodła.

Nie sądziłam, że surfowanie będzie łatwe, ale nigdy nie brałam pod uwagę, że deska może być tak długa i ciężka. Jako zupełne świeżaki dostaliśmy największe deski z możliwych. Ponoć im się jest bardziej zaawansowanym surferem, tym są one mniejsze, lżejsze i bardziej zwrotne. Hm, ja miałam problem z podniesieniem mojej, a jak do tego doszedł opór wody, to niekiedy mój obrót trwał wieczność, przez co traciłam dobre fale, które mogłabym ewentualnie złapać. Strój nie należał do najwygodniejszych. Co zresztą widać po mojej minie.

Tofino Kolumbia Brytyjska

Tofino Kolumbia Brytyjska

Nasz instruktor za wszelką cenę chciał nam powiedzieć, że jak nie staniemy dzisiaj na desce, to nic się nie stanie. Najważniejsze, według niego, było poczucie czym jest złapanie fali. Ja miałam za to inny cel. Stanąć na desce, chociaż trochę i poczuć jak to jest „przejechać się” na jednej z nich. I jak mi poszło? Było to trudniejsze niż sądziłam, zwłaszcza kiedy z każdą minutą miałam coraz mniej siły. Oprócz tego kilka razy znalazłam się pod wodą tak, że nad głową miałam deskę, która nie ułatwiała mi wynurzenia się i złapania oddechu. To było jednak nic. Najgorsze było zderzenie z inną osobą, a raczej deską, które pozostawiło na moim ciele kilka pokaźnych siniaków.

Nie należę jednak do osób które się poddają i wiem, że lubię kiedy czasami jest trudno. Dlatego następne surfowanie będzie już za niecałe trzy miesiące w Kalifornii, gdzie pewnie po dwóch godzinach w wodzie moje usta nie będą sine, a ja mam nadzieję, nie wyjdę poturbowana jak po jakiejś bitwie. Chociaż nigdy nic nie wiadomo!

Po dwóch godzinach w wodzie byłam głodna jak wilk. Chciałam więcej, ale najpierw musiałabym zjeść konia z kopytami, żeby mieć siłę dźwigać sprzęt. Niestety nie mieliśmy na to czasu, ponieważ tego samego dnia, wieczorem wylatywaliśmy z Vancouver do Toronto. Czekało nas jeszcze kilka godzin jazdy samochodem do Nanaimo, skąd wzięliśmy prom do Vancouver, a stamtąd szybko pędziliśmy na samolot. Niestety trzy dni w Tofino, to zdecydowanie za mało na prawdziwy relaks. Ciesze się jednak, że wpadliśmy tam chociaż na chwilę. Kolejny raz zobaczyłam nową część Kanady, do której na pewno będę chciała kiedyś wrócić i jeszcze raz spróbować swoich sił na desce surfingowej. Następnym razem pójdę jednak na całość i wezmę ze sobą krótkie spodenki i japonki. Nawet jeżeli będzie to kwiecień!

Written by

Osiem lat temu postanowiłam zamknąć swoje, dosyć, poukładane życie w Polsce i przez rok pomieszkać w kraju który ludziom kojarzy się z zimnem, liściem klonowym i pięknymi krajobrazami. Moją przygodę z Kanadą rozpoczęłam w Edmonton, skąd po trzech tygodniach, przeniosłam się do Toronto, gdzie dalej mieszkam. Ciągle szukam nowych wrażeń i bodźców. Jestem uzależniona od podróżowania, fotografowania, a moja lista rzeczy do zrobienia rośnie z każdym dniem. Zapraszam do polubienia 6757km na facebooku i śledzenia co dzieje się w Kraju Klonowego Liścia. A dzieje się sporo! Monika

Latest comments
  • Ja tez chce! Zdjęcie wioselka tego czrwonego to jak swieczka na torciku dla 40-latki!pozdrowionka

  • Do tego „krwawe” kolo pomocy i duszki w szeregu w plaszczykach yellow…ale zestaw!

  • Dzisieszy blog serdecznie mnie ubawił,bo napisany jest w super dowcipnym tonie.Rzeczywiście musiało być tam wesoło.Ho,ho!!

  • Fajnie moc się bawić razem z Wami czytając ten wpis. Pozdrawiam ciepło.

  • Nigdy się nie poddawaj… jak nauczysz się pierwszych szlifów w ekstremalnych warunkach to „nic gorszego” już Cię nie spotka 😉 Bardzo fajnie czyta mi się Twojego bloga, m.in. dzięki niemu mam inspiracje to tworzenia swojego.

  • śliczne te zdjęcia na rowerach na plaży …surfowanie było dla mnie bardzo trudne ale moje córki od razy świetnie sobie radziły …. było nam nieco cieplej bo to było na Maui ..jest tam na prawdę pięknie posmakować surfowania

LEAVE A COMMENT

%d bloggers like this: