Po ponad tygodniu spędzonym w Vancouver ruszyliśmy na zachód w kierunku wyspy o tej samej nazwie. Do Victorii, czyli stolicy Kolubmii Brytyjskiej wpadliśmy na krótką, zaledwie dwudniową, wizytę. Najlepszym i jedynym sposobem na dostanie się na wyspę jest dwugodzinny rejs promem, który odpływa z Tsawwassen, czyli portu na południe od Vancouver.
Wielu Kanadyjczyków słysząc słowo Victoria widzi w oczach miasto starszych ludzi, którzy wybierają je jako idealne miejsce do życia na emeryturze. Wszystko to spowodowane jest delikatnym klimatem, spokojem i sezonem golfowym, który trwa tutaj prawie cały rok. Poza tym Victoria jest najstarszym miastem na północnym wybrzeżu Pacyfiku. Prawie to samo można powiedzieć o jej mieszkańcach. Ponad 20% ludności Victorii ma więcej niż 65 lat, a stolica Kolumbii Brytyjskiej wygląda jak idealnie wypielęgnowany ogród babci. To są pierwsze rzeczy, które rzucają się w oczy po przyjechaniu tutaj. Nie na darmo Victoria ma dwa przezwiska. Jedno z nich to „Miasto ogrodów”, a drugie to „Miasto świeżo poślubionych i prawie zmarłych”. Trafione w dziesiątkę.
Nasza wizyta w Victorii była krótka, ale dosyć intensywna. Mam tutaj na myśli intensywność zapachów, wrażeń i spotkanych ludzi. Na początku pierwszy mały szok przeżyliśmy po wejściu do hotelu, który zarezerwowaliśmy przez booking.com. Cena była atrakcyjna, hotel dobrze zlokalizowany, a opinie niczego sobie, czyli idealnie jak na jeden nocleg. W trakcie robienia rezerwacji doczytałam, że został on otwarty w 1879 roku i przez ponad sto lat był zamkniętym klubem dla mężczyzn. Dopiero 10 lat temu został otwarty i jest ogólnie dostępny dla turystów. Kilka minut po dokonaniu rezerwacji otrzymałam maila, że w hotelu obowiązuje dress code! Żadnych spodni jeansowych, czapek, bluz, ani ubrań, które wyglądają na zbyt codzienne. Oczywiście zignorowałam tego maila i o nim zapomniałam, aż do momentu kiedy pojawiłam się w hotelu w podartych jeansach, czapce bejsbolowej i bluzie, czyli byłam całkowitym przeciwieństwem obowiązujących reguł.
Przyznam szczerze, że przeżyłabym jeszcze wymagania wobec ubioru, bo i tak nie zamierzaliśmy przebywać w hotelu zbyt długo. To co jednak dalej pozostaje w mojej pamięci, to zapach, który tam panował, czyli mieszanka wilgoci z naftaliną. Oprócz tego z każdej ściany zerkała na nas królowa Elżbieta i Victoria, z różnych etapów swojego życia. Hm, nie sądziłam, że kiedyś były one młodymi, nawet niebrzydkimi kobietami!
Po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się nie anulować naszej rezerwacji. Po pierwsze nie chcieliśmy tracić czasu na szukanie nowego noclegu, a po drugie już zapłaciliśmy za jedną noc w Union Club. Jedyne co nam pozostało, to zostawić nasze rzeczy i ruszyć na miasto.
Na mieście wszystko wyglądało jakby odbywało się w zwolnionym tempie. Pomimo tego, że była godzina 17, czyli godziny szczytu, to nikt nigdzie się nie spieszył. Ludzie spacerowali spokojnym krokiem, rowerzyści pedałowali jakby w półśnie, a kierowcy z opanowaniem ruszali ze śwaiteł.
Zdecydowaliśmy, że pierwszego dnia nie będziemy się przemęczać i po krótkim spacerze skierowaliśmy się do pubu. Zaczęliśmy szukać czegoś z muzyką na żywo i okazało się, że ludzie w Victorii oprócz tego, że są zrelaksowani i lekko zatrzymani w czasie, to lubią piwo i muzykę. No i zaczął się nasz wieczór, który miał być wypadem na góra dwa jasne, a skończył się rozmowami o życiu z nowo co poznanym mieszkańcem Victorii, który należał do 20% starszego społeczeństwa. Niekiedy spotkanie nieznajomego człowieka, który wiele w życiu widział i przeżył odświeża lekko głowę. Myślę, że ilość piw również miała na to wpływ, bo nieco chwiejnym krokiem cała nasza trójka zamknęła bar mocno po północy.
Poranek był dosyć trudny. Bardziej czułam ból głowy, niż mieszankę hotelowych zapachów, które tak bardzo drażniły moje nozdrza dnia poprzedniego. Nie było jednak mowy o litowaniu się nad sobą. Był to nasz jedyny, pełny i ostatni dzień w Victorii. Po zjedzeniu śniadania i kilku tabletek przeciwbólowych postanowiliśmy znaleźć wypożyczalnie rowerów, żeby szybciej się przemieszczać. Na szczęście pogoda dopisała i połowę dnia spędziliśmy na dwóch kółkach, a drugą połowę na wygrzewaniu się na słońcu i łapaniu witaminy D po torontońskiej zimie.
Pewnie gdybyśmy mieli więcej energii, to moglibyśmy kilka razy przejechać Victorię na rowerach wzdłuż i wszerz. Wzięliśmy jednak przykład z jej mieszkańców i powoli nigdzie się nie spiesząc zjechaliśmy miasto, które wyglądało jak model miasta idealnego, gdzie wszyscy są szczęśliwi, radośni, a długość przycinanej trawy odmierzana jest od linijki.
To co jednak zrobiło na mnie największe wrażenie, to małe , kolorowe domki na wodzie, które idealnie wpasowywały się w klimat Victorii. Spacerując pomiędzy nimi czułam się jak w kolorowej bajce, gdzie wszystko jest idealnie przemyślane. Niektóre z nich były na sprzedaż i $250 000 później moglibyśmy stać się właścicielami jednego z nich. Wraz z zakupem dostaje się reumatyzm i gwarancję bujania do snu.
Domy połączone są z przystanią linami
Po zjedzeniu ostrygowych hamburgerów, które były przepyszne, wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w kierunku Tofino. Wraz z naszym wyjazdem średnia wieku w Victorii, znowu dramatycznie podskoczyła. Myślę, jednak, że oprócz nas nikt tego nie zauważył. Stolica Kolumbii Brytyjskiej jest tak posągowa i niewzruszona jak brytyjska królowa Victoria, po której odziedziczyła to imię.
Barbara | 21 maja 2015
|
Zdjęcia jak zwykle super :). Bardzo podobają mi się te kolorowe domki!
Monika | Author | 26 maja 2015
|
Dzięki wielkie 🙂 To prawda, kolorowe domki robią wrażenie.
ivon | 21 maja 2015
|
Świetne miejsce! I słonko!domki jak chatki baba jagi…zdjecia jak zawsze z klimacikiem i pomysłem.pozdrawiam
Monika | Author | 26 maja 2015
|
Dzięki! Pozdrowienia
Marcin | 18 lutego 2016
|
Niesamowity kraj, rewelacyjny blog. Uwielbiam. Oby tak dalej, pozdrawiam 🙂
Monika | Author | 19 lutego 2016
|
Dzięki Marcin! Zaglądaj częściej 🙂