Kilka dni temu Toronto zostało całkowicie zasypane śniegiem. W przeciągu jednego dnia spadło kilkanaście centymetrów białego puchu. Po krótkim czasie miasto wyglądało jak jedna wielka kula śniegu. Dopiero kiedy spadł śnieg poczułam nadchodzące święta. Nabrałam ochoty na robienie prezentów, byłam miła i nie irytowały mnie świąteczne hity. Nawet „Last Christmas” było dosyć przyjemne dla ucha. Wieczorem po udanych świątecznych zakupach, grzane wino pomogło mi je wszystkie popakować.
Dzięki białemu puchowi stałam się pomocnikiem Mikołaja. Nie na długo! Kilka dni później biały śnieg zamienił się w breję błota, która jak tylko może stara się, żebym się na niej poślizgnęła i przewróciła.
Ale to już było. Obecnie Toronto lekko pływa z powodu topiącego się śniegu, żeby tego było mało jutro ma spaść zamarźnięty śnieg, czyli lekka wersja gradu. Mam nadzieję, że nasz wieczorny samolot do Polski wystartuje bez większych problemów i nie będziemy zmuszeni spędzać kilku nadprogramowych godzin na lotnisku. Trzymajcie kciuki!
Dosyć narzekania na pogodę. Teraz czas na trochę słońca i małe wspomnienia z Los Angeles, które wzbudziło w nas mieszane uczucia. Mówię konkretnie o centrum Los Angeles, które nijak przypominało Miasto Aniołów. Muszę przyznać, że kiedy usłyszałam, że mogę zobaczyć LA to moje oczy zrobiły się wielkie jak pięć złotych. Pierwsze co przyszło mi do głowy to film „Miasto Aniołów”, który był w nim kręcony. Kolejne skojarzenia to gwiazdy – nie te na niebie, słońce, palmy, ocean, wysportowani ludzie i Hollywood.
Los Angeles jest zaraz po Nowym Jorku największym miastem w Stanach Zjednocznonych i największym miastem w stanie Kalifornia. Mieszka w nim około 4 miliony ludzi. Odległość z centrum miasta do Pacyfiku to około 25 kilometrów. Niby nie dużo, ale nie ma się poczucia bliskości wody i samo miasto budzi lekką grozę.
Na obchód miasta poświęciliśmy praktycznie całą niedzielę. Fakt, że nie wybieraliśmy się do muzeuów, ani innych „historycznych” miejsc jak np. cmentarz w centrum miasta na którym spoczywa Marilyn Monroe. Tym razem postanowiliśmy bez większego celu powłóczyć się po ulicach Miasta Aniołów. Mapa, aparat, wygodne buty i w drogę.
Na początku naszej kilkugodzinnej przechadzki po Los Angeles wybraliśmy się do Theatre District, czyli jak sama nazwa by wskazywała miejsca, które choć trochę powinno przypominać nowojorski Broadway. Nic bardziej mylnego. W tej części miasta czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu, budynki były odrapane, a spora część mijanych przechodniów nie budziła żadnego zaufania. Robiłam zdjęcia, ale z drugiej strony bałam się czy ktoś zaraz nie wyrwie mi aparatu. Ulica składała się głównie ze sklepów z dziwną, tanią odzieżą gdzie ceny nie przkraczały kwoty kilkunastu dolarów.
Może kawy?
Około dwóch miesiący temu usłyszałam, że za kilkanaście lat język hiszpański będzie językiem dominującym w Stanach Zjednoczonych. Jakoś nie mogłam w to uwierzyć. Teraz wiem, że jest to bardzo prawdopodobne. Na ulicach było słychać hiszpański i angielski w takiej samej ilości. Moja krótka wizyta w niewielkim centrum handlowym zakończyła się dziwnym wrażeniem, że byłam chyba jedyną osobą, której hiszpański ograniczył się do powiedzenia „Feliz Navidad”.
Po opuszczeniu Theatre District udaliśmy się do Old City, które okazało się bardzie zaniedbaną niż starą częścią miasta. Ilość bezdomnych osób na ulicy była przerażająca. Wielu z nich miała zbudowane namioty, które składały się z wózków sklepowych i plandek. Wieczorem, kiedy przejeżdżaliśmy przez Fashion District na chodnikach rozstawione były namioty, które stały jeden obok drugiego. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego. Fakt, że w większości dużych miast spotyka się ludzi każdego przekroju. Muszę jednak przyznać, że za każdym razem kiedy jestem w Stanach ilość bezdomnych osób jest niesamowicie widoczna. Warto wspomnieć, że w centrum Los Angeles znajduje się Skid Row, czyli krótko mówiąc dzielnica bezdomnych. Stanowią oni największą, skupioną w jednym miejscu populację ludzi bezdomnych. Szacuje się, że tę część miasta zamieszkuje nawet 6 000 osób.
Nie chę mówić, że Los Angeles jest miastem beznadziejnym, ale na pewno nie spełnia oczekiwań turystów. I nie jest to tylko moja opinia. Oczywiście są rejony, który wyglądają nawet przyjemnie dla oka, ale na pewno nie zapierają tchu.
Świąteczny akcent i 18′ w cieniu
Spacer po Los Angeles nie należał do najbardziej przyjemnych w moim życiu. Lekki stres związany z mijanymi ludźmi na ulicy, brak turystów i ilość bezdomnych osób sprawiła, że nie myślę nawet o kolejnej wizycie w Mieście (upadających) Aniołów. Pomimo rozczarowania uważam, że warto było na własne oczy zobaczyć Los Angeles. Piękną częścią podróżowania jest możliwość zobaczenia, dotknięcia, posmakowania rzeczy o których tyle razy się słyszało. Dodatkowym atutem jest możliwość wyrobienia sobie własnej opinii. Wszystko to sprawia, że nasz apetyt rośnie, nawet jeżeli po drodze natrafiamy na niezbyt samokowite danie.
Grażka | 20 grudnia 2013
|
Faktycznie,czytajac czulam taki lekki strach. Pewnie sprawil to Twoj opis tej rzeczywistosci. Buzka.
Monika | 3 stycznia 2014
|
Na żywo jest on pewnie trochę większy. Naprawdę Los Angeles, to dosyć dziwne miasto.