Brzmi to prawie jak zwierzanie się z pierwszego pocałunku, pierwszej miłości i czego jeszcze chcecie pierwszego, ale taka jest prawda, taki jest fakt, że przebiegłam swój pierwszy maraton! Dystans, który sprawił, że na nowo zakochałam się w bieganiu, poczułam co to znaczy kiedy głowa rządzi ciałem i jak to jest słuchać siebie i tylko siebie przez 4:46:07.
Nie jest to czas mistrzowski, ale dla mnie było sukcesem skończyć maraton w czasie mniejszym niż 5 godzin, zwłaszcza, że moje przygotowania do niego były dalekie od ideału. Podczas treningów (jak dla mnie jest to zbyt huczna nazwa) przebiegłam maksymalnie 25 kilometrów. Nie wiedziałam, więc jak zareaguje moje ciało powyżej tego dystansu. Stojąc na starcie wiedziałam, że jest szansa, że zejdę z trasy, że będzie ciężko. Starałam się jednak wyciągnąć jak najwięcej radości z faktu, że odważyłam się na ten krok. Była to dla mnie już mała wygrana i zachętą do sięgnięcia po więcej. Poza tym miałam i dalej ma ogromny szacunek do tego dystansu. Chyba pierwszy raz zastosowałam się do wszystkich rad, które usłyszałam, tak na wszelki wypadek.
Dzień przed maratonem lało jak z cebra. Było szaro, buro i ponuro. W dniu biegu, 20 października, świeciło piękne słońce, bylo 9′, dodatkowo lekki wiatr był jak mały, chłodzący wiatrak. Pogoda jak na zamówienie!
Stojąc na linii startu miałam w sobie ogromną adrenalinę, która jak zawsze w takich przypadkach, chce wystrzelić mnie jak z procy. Wiedziałam, jednak, że nie tędy droga, bo za kilkanaście kilometrów będę zipać resztkami sił. Moim celem był spokojny start i oszczędzanie energii na później, czyli coś bliżej nieokreślonego, ale które na pewno nadejdzie. Znałam niektóre odcinki trasy, ale spora część z nich była mi zupełnie obca. Podczas prawie 5 godzin zobaczyłam miejsca w Toronto, do których nie zdążyłam jeszcze dotrzeć.
Jak już wspomniałam moje treningi nie gwarantowały pokonania maratonu. Dlatego też posiłkowałam się wszystkim innym co sprawiło, że moja głowa była silniejsza. Oto kilka trików:
Piękne, różowe skarpety kompresyjne, które gdyby nawet nie spełniły swojej roli, to mają dodatkowo optymistyczny, miły dla oka kolor. Kupiłam je 4 dni przed maratonem i chodziłam w nich po domu przez kilka godzin. Drugi raz założyłam je na królewski dystans. Jak się sprawiły? Cudownie! Przez 42km i 195 metrów nie miałam żadnego skurczu. Jedno jest pewne: było to najlepiej zainwestowane $70. Oczywiście podczas ich zakupu, aż mnie skręcało z powodu ceny, ale teraz wiem, że przebiegnę w nich jeszcze nie jeden maraton, przynajmniej będę próbowała!
Zestaw małego maratończyka czyli pas z woda i kieszonką, w której pomieściłam rzeczy pomagające dotrzeć do mety: żele, sztuk 5, które pochłonęłam na 8, 15, 22, 30 i 38 kilometrze. Ten ostatni zjadany był już na siłę. Carmex, przecież usta też musiały czuć się komfortowo, w końcu robili zdjęcia na trasie! Chusteczki, gdyby w plastikowych toaletach zabrakło papieru. Skarpetki, gdyby okazało się, że różowe, optymistyczne podkolanówki chcą zrobić psikusa moim nogom. Muzyka, która w ostateczności się nie przydała , bo przez cały dystans biegłam z otwartymi uszami. Było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. 90% przebiegniętych w moim życiu kilometrów było z muzyką. Podczas wyścigów obawiałam się zawsze sapiących obok mnie ludzi i dźwięku ciężkich, ciągnących się nóg. Tym razem spróbowałam czegoś innego. Zawsze wydawało mi się, że muzyka nadaje mi tempa, a teraz wiem, że podczas długich biegów biegnie mi się lepiej bez niej. Jestem wtedy jeszcze bardziej skupiona na swoim organiźmie, a moja głowa myśli tylko o tym co dzieje się na bieżąco, czyli woda, dystans, żel, toaleta, tempo i przebieranie nogami: prawa – lewa -prawa – lewa.
Strój i buty w których przebiegłam już sporo kilometrów Kolory: róż, błękit i czarny. Zestawienie, które jest bardzo widoczne w przypadku omdlenia. Na szczęście nie musiałam tego sprawdzać na własnej skórze.
Jedzenie i inne alkoholeWszyscy dookoła trąbią jak ważne jest jedzenie węglowodanów, zwłaszcza tydzień przed maratonem. Oczywiście posłuchałam się. Lubię makaron w każdej postaci, gorzej z chlebem, ale dzielnie jadłam spore ilości, żeby mieć energię w nogach i głowie. Dodatkowy zakaz na jakikolwiek alkohol, sprawił, że nie miałam w ustach nawet małej ilości piwa. Prawie jak w zakonie.
To były przygotowania, a teraz czas na krótką relację. 42 kilometry i 195 metrów w pigułce. Ważna rzecz o której jeszcze nie wspomniałam, bo ciągle pisałam JA to, JA tamto, jest taka, że do połowy trasy biegł ze mną Kosa. Nie dosłownie, bo nie biegliśmy obok siebie, ale był na trasie pokonując półmaraton. Początek był spokojny, łączna ilość osób na starcie to bagatela około 20 000
Pierwsze dziesięć kilometrów było dla mnie jak spacer. Słońce, ludzie i budzące się do życia Toronto. Wszystko to zachęcało do przebierania nogami. Obrałam też bardzo dobrą taktykę z piciem. Miałam swoją wodę i izotonik. Nie zatrzymywałam się na stacjach. Jedynie co „tankowałam” na nich wodę i zielony napój. Dzięki temu czułam się lepiej, bo zawsze miałam dostęp do źródła. Po przebięgnięciu każdego kilomatra brałam naprzemiennie dwa łyki wody, albo izotoniku. Dzięki temu dopiero na 11 kilometrze wezwała mnie do siebie natura. Po doświadczeniach toaletowych po półmaratonie byłam mądrzejsza i tym razem nie straciłam 5 minut w kolejce, a tylko 2 minuty w pobliskich krzakach. Sport czasami wymaga od nas pewnych poświęceń. Kolejne 7 kilometrów było wzdłuż jeziora, gdzie droga zakręcała, czyli po drugiej stronie ulicy było widać ludzi, którzy byli mniej więcej 2, a może nawet 3 kilometry przede mną. Te odcinki były najgorsze. Uwielbiałam za to te, na których ja widziałam ludzi, którzy są za mną. Wiem, że brzmi to okrutnie, ale fajnie jest zobaczyć, że nie jest się osobą za którą służbe porządkowe czyszczą trasę.
Połowę dystansu przebiegłam w około 2:20, czyli gorzej niż mój pierwszy półmarton. Nie robiłam z tego jednak wielkiego problemu, bo przecież musiałam przebiec jeszcze raz tyle. Muszę przyznać, że wraz z przekroczeniem bramy z napisem 21,97 km mój poziom adrenaliny i stresu znowu poszedł w górę. Próbowałam wmówić sobie, że teraz zaczynam od początku, ale głowa nie dała się za bardzo do tego przekonać. Postanowiłam zatrzymać się na chwilę i porozciągać. Pomogło. Pierwszy większy kryzys miałam na dystansie 35 kilometrów. Poczułam wtedy, że moje nogi ważą tonę i pomimo tego, że wydaje mi się, że biegnę przyzwocie to zegarek pokazuje beznadziejny czas. Jak to możliwe? Nagle wyprzedza mnie 70 letnia para, która wygląda jakby sobie spacerowała. W takim razie jak ja wyglądam?
Kolejna mała przerwa na rozciąganie. Jeszcze niecałe 7 kilometrów. Coraz więcej ludzi zaczyna chodzić, ja powoli, ale jednak biegnę. Słyszę jak ktoś krzyczy moje imię i komentarz: wyglądasz jakbyś dopiero zaczęła, albo lubię Twoje skarpetki. No miło mi dziękuję. A czy możecie przybliżyć metę? Trzy ostatnie kilometry były dla mnie dosyć proste, jeżeli chodzi o głowę. Wiedziałam, że jestem już blisko, że czuję się nawet nieźle i jestem w stanie skończyć w czasie mniejszym niż 5 godzin. No to lecimy. Na ostatnich 500 metrów znowu słyszę swoje imię i kogo widzę? Kosa, który uśmiechnięty od ucha do ucha macha do mnie i robi mi zdjęcia. To dodało mi jeszcze większej energii i ostatnie metry były najszybszymi metrami podczas 42 kilometrów biegu. Linię mety przekroczyłam z radością pomieszaną z niedowierzaniem, że udało mi się zrobić coś co zawsze wydawało mi się szalone i trudne. Skończyłam maraton, podczas którego czerpałam dużo radości, poznałam swoje ciało z innej strony i byłam dumna, że postanowiłam pokonać siebie i swoje słabości. Kolejne 42 kilometry i 195 metrów w przyszłym roku!
Mój Ci on!
Iza | 2 listopada 2013
|
Cudownie! Gratuluję 🙂 🙂 🙂 !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Monika | 4 listopada 2013
|
Dziekuje!:)
Ewelina | 2 listopada 2013
|
Jesteś boska, wielkie gratulacje i ogrom podziwu :*
Monika | 4 listopada 2013
|
Ty i Aga macie w tym swoj wklad. Pas bardzo pomogl:)
Endżi | 2 listopada 2013
|
taaaki kawał drogi,czizas to chyba nie na moje siły ;),gratulacje!!!
Monika | 4 listopada 2013
|
Dziekuje:) Szczerze mowiac jak teraz o tym pomysle, to sama nie wierze, ze przebieglam taki kawal!
o&g | 3 listopada 2013
|
brawo!!!!gratulacje!!!pieknie 🙂
Monika | 4 listopada 2013
|
Wielkie dzieki:)
Brat i Bratowa | 8 listopada 2013
|
Niezła robota!! Gratulacje :-), To była tylko kwestia czasu, kiedy pokonasz ten dystans 🙂
Monika | 10 listopada 2013
|
Dziękuję! Niby kwestia czasu, ale po 6 godzinach zwijali za biegającymi asfalt, więc trzeba było się spieszyć:)
Ania | 19 listopada 2014
|
Pięknie!! Ja jeszcze nie porywam się na takie dystanse:) Gratulacje!!
Monika | Author | 19 listopada 2014
|
Dzięki Ania. Porwij się, myślę, że dałabyś radę. Oczywiście jeżeli dalej biegasz 🙂