Nie spodziewałam się, że jeszcze w tym roku będę miała szansę zobaczyć zachodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. Trzy dni w Los Angeles zakończyły się setkami zdjęć z wizyty w Hollywood, Santa Monica i centrum Los Angeles oczywiście. Wrażenie spore, ale muszę przyznać, że mocno mieszane. Dzisiaj będzie wyłącznie o Santa Monica i Hollywood. Miasto Aniołów wzbudziło w nas wiele emocji, które wymagają osobnego wpisu.
Kalifornię odwiedziłam lekko na „doczepkę”. Kosa dostał zadanie służbowe: zobaczyć Auto Show w Los Angeles! Kiedy to usłyszałam od razu zapaliła mi się lampka w głowie. Taka okazja nie zdarza się często. Po szybkiej rozmowie zaczęliśmy szukać mojego biletu. Nie miało dla mnie większego znaczenia, że moja podróż do LA potrwa 8 godzin z przesiadką w Cleavland i Las Vegas. Najważniejsze było to, że w listopadzie dostanę kilka promieni kalifornijskiego słońca!
Po sprawdzeniu prognozy pogody zaczęłam rozmyślać co ze sobą zabrać. Robiło mi się ciepło na samą myśl, o tym że temperatura przekroczy 20′! Oczywiście zapakowałam szorty, strój kąpielowy i japonki. Lekkie rozczarowanie nadeszło później.
Nasza podróż do Stanów zaczęła się z małymi problemami. Lecieliśmy osobnymi lotami. Kosa liniami Air Canada, a ja United. Kolejka do odprawy w Air Canada była kilometrowa i niestety kiedy Kosa dotarł do okienka okazało się, że nie jest już w stanie nadać bagażu i ogólnie wygląda na to, że nie zdąży na swój samolot. Po długiej rozmowie z panią, która była lekko oporna skończyło się na tym, że Kosa musiał przebukować swój bilet i polecieć 4 godziny później. Dla nas i tak nie miało to większego znaczenia, bo oznaczało, to, że w Los Angeles wylądujemy mniej więcej o tej samej godzinie. Kolejna kolejka z zakrętami czekała na nas do przejścia przez kontrolę bezpieczeństwa. Lecąc do Stanów zawsze trzeba pamiętać o tym, żeby nie ubrać dziurawych skarpetek. Trochę wstyd, kiedy na lotnisku po ściągnięciu butów okazuje się, że nasze palce u stóp chcą oddychać. Może brzmi dziwnie, ale widziałam już takie kwiatki. Po udowodnieniu, że nie jest się terrorystą, a jedynie turystą dostaję się zgodę na zobaczenie jak wygląda „American Dream”. Kosa przez to, że ma obywatelstwo kanadyjskie nie musi udowadniać, że nie jest wielbłądem. Ja z obywatelstwem polskim jestem pod większym obstrzałem. Kolejny raz zostawiłam pamiątkowe zdjęcie z szerokim uśmiechem i odciski wszystkich palców. Może kiedyś na święta przyślą mi album z moimi zdjęciami i odciskami? Byłoby to bardzo miłe.
Kolejne małe rozczarowanie nadeszło po wylądowaniu w Mieście Aniołów. Byliśmy tam około godziny 15:00. Po znalezieniu się na lotnisku LAX, chwyceniu czegoś do picia ruszyliśmy do wyjścia. I co? Gdzie jest to piękne kalifornijskie słońce i 20′? Fakt, nie było zimno jak w Toronto, ale widok ludzi w kurtkach, czapkach i zaraz obok w japonkach może pokręcić w głowie. Grzecznie stanęliśmy do kolejki po taksówkę. Ja postanowiłam wykorzystać ten czas na porozglądanie się dookoła i poszukania kogoś sławnego. Jak na złość żaden Brad Pitt, George Clooney czy Jason Statham nie postanowił wybrać się w podróż tego dnia. To może chociaż Angelina i jej dzieci? Nic!
Podróż taksówką trwała wieczność. Piątkowe korki dały o sobie znać. Naszym taksówkarzem okazał się pan z Rosji, który mieszka w LA przez 20 lat. Po naszym pytaniu czy lubi to miasto, bez zastanowienia odpowiedział: czasami. Aha, no nie jest to najlepsza reklama. W drodze do hotelu dowiedzieliśmy sie co warto zobaczyć, a gdzie nie warto wchodzić bo zagrożenie życie wzrasta w zastraszającym tempie.
Po dojechaniu do hotelu o godzinie 17:00 było już ciemno. Fakt, że nie sprawdziłam o której godzinie zachodzi słońce w Los Angeles, ale jakoś byłam święcie przekonana, że później niż w zimnej Kanadzie. No cóż świadczy to też o tym, że nie za bardzo uważałam na lekcjach geografii.
Piątek wieczór był spokojny. Emocje czekały nas od soboty rano. Jak na prawdziwych turystów przystało pobudka nastapiła około 7:00 rano. Obudziły mnie śpiewające ptaki i trzy godzinna zmiana czasu. Wyjrzałam za okno, a tam piękne słońce i palmy! Od razu czułam, że będzie to dobry dzień. Na sobotę wynajęliśmy samochód, żeby szybko i sprawnie dotrzeć do miejsc wartych obejrzenia. Myśląc o Kalifornii i słońcu od razu przyszło nam do głowy, że będzie to kabriolet. No przecież taki samochód był pokazywany w Beverly Hills 90 210, prawda? Może i był, ale poranne 14′ w kabriolecie doprowadziłoby do zaplania uszu i gardła. Wiek już nie pozwala na tak wielkie ryzyko. Lekko smutni zmieniliśmy naszą rezerwację na standardowy samochód z dachem.
Dzień dobry!
Po zjedzeniu śniadania obraliśmy kierunek Beverly Hills. Kiedy wypowiadam tę nazwę od razy budzi się we mnie duch nastolatki, kiedy z zapartym tchem oglądałam super życie Kelly, Brandy, Dylana i reszty. Siedząc w fotelu, w bloku z wielkiej płyty w życiu nie przypuszczałam, że moja stopa kiedykolwiek stanie w tej części Los Anegeles. A tu proszę kolejna niespodzianka.
Beverly Hills okazało się wielką sypialnią z pięknymi, ogromnymi domami. Niektóre z nich były tak pozagradzane, że oprócz dachu niewiele było widać. Łowcy sławnych ludzi mogli sobie kupić mapę za $10, żeby zlokalizować kto, gdzie mieszka. Pomysł niezły dla kogoś, komu bardzo się nudzi. Nasz czas był ograniczony, więc po pooglądaniu dachów może Arnolda Schwarzenegera, a może Joan Collins ruszyliśmy w kierunku Hollywood. Pierwszy nasz przystanek był na Bulwardzie Hollywood, który przypominał mały cyrk. Oprócz masy turystów, czego można było się spodziewać, była jeszcze więszka masa ludzi poprzebieranych za postaci z bajek i z filmów. W sumie tego też można było się spodziewać.
Willy Wonka, ale bez czekolady
Na początku fajne było przeciskanie się przez różne postaci, z czasem było to jednak coraz bardziej męczące. Zwłaszcza, kiedy zauważyłam, że w momencie kiedy chciałam im zrobić lepsze zdjęcie, to odwracali się tyłkami. Najpierw pieniądze, później przyjemności. Jasne jest, że nie stoją tam za darmo, ale naprawdę, żeby być aż tak niemiłym?
Bulward Hollywood nie jest miejscem zapierającym dech w piersi. Myślę, że sama nazwa robi więcej zamieszania. Od dzieciństwa oglądając filmy wyprodukowane w Hollywood mamy wrażenie, że jest to miejsce magiczne, w którym mieszkają sami piękni i bogaci. Oni pewnie gdzieś tam są zabyrakadowani w swoich ogromnych domach. Natomiast na ulicach można spotkać jedynie zwykłych ludzi, albo zwykłych ludzi przebranych za znanych.
Bulward Hollywood
Najbardziej z tego wszystkiego podobały mi się palmy.
Do Hollywood oprócz turystów przyjeżdża też dużo ludzi, którzy marzą o karierze na wielkim ekranie. Nie tylko ludzie chcą zabłysnąć. Czekając na światłach spotkaliśmy wyjątkowego psa, który wyglądał lepiej niż nie jedna gwiazda! Trochę był wystylizowany na swojego pana, ale do twarzy mu z tym! Niestety jego pluszowy kolega miał mniej szczęścia i wylądował na śmieciach.
Nie wszystko co wygląda na stare i zardzewiałe nie nadaje się do użytkowania
Nasz spacer po bulwarze zajął około dwie godziny. Gdybyśmy chcieli wejść do każdego sklepu z pamiątkami, zrobić sobie zdjęcie z każda postacią bylibyśmy pewnie lżejsi o kilkadziesiąt dolarów, jak nie więcej. Wszystko można kupić. Nawet Oskara za $9.90!
Kolejnym punktem na naszej wycieczkowej mapie był znak Hollywood. Gdybym ja była przewodnikiem pewnie droga do niego zajęłaby nam wieczność. Na szczęście Kosa ma doskonale rozwinięty zmysł orientacji w teranie. Dzięki temu ja mogę zająć się robieniem zdjęć drogi.
Żeby zobaczyć znak Hollywood z bliska trzeba zrobić dosyć długi spacer przez Griffith Park, który nie wygląda jak standardowy park. Powiedziałabym, że bliżej mu do małej pustyni.
Najlepszym zajęciem podczas spaceru jest robienie jeszcze większej ilości zdjęć. Wszystko było warte zarejestrowania. Nawet nasze cienie.
Historia znaku Hollywood nie ma nic wspólnego z przemysłem filmowym. Powstał on w 1923 roku jako reklama dla lokalnego dewelopera. Firma nazywała się Hollywoodland i taki właśnie napis powstał na wzgórzu Hollywood. Znak miał znajdować się tam przez 1,5 roku. W tym czasie amerykańskie kino zaczęło przeżywać swoje złote lata, natomiast znak stawał się coraz bardziej rozpoznawalny. Po usunięciu końcówki „land” stał się on symbolem przemysłu filmowego.
Nasza droga powrotna była już po zachodzie słońca. Na uwagę zasługuje fakt, że znak nie jest w żaden sposób podświetlony. Trochę dziwne, a może po prostu ludzie w Hollywood są oszczędni?
Widok na Los Angeles po zmierzchu.
Ktoś zafundował sobie wieczorne bieganie.
Jeszcze tego samego wieczoru wybraliśmy się do Santa Monica. Głodni jak wilki zupełnie zapomnieliśmy o zdjęciach. Po zjedzeniu ogromnej kolacji postanowiliśmy pokręcić się po głównym bulwarze i wrócić w niedzielę, żeby zobaczyć jak to urocze miasto wygląda w dzień.
Skoro świt wygrzebaliśmy się z hotelu i pojechaliśmy do Santa Monica, która oddalona jest około 20 minut jazdy od Los Angeles. Dotarliśmy na plażę na której chcieliśmy zrobić poranne bieganie. Pogoda była wymarzona. Piękne słońce, zero wiartu i Pacyfik. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy ilość osób, która biega, jeździ na rowerze, ćwiczy! Żyć nie umierać. Warunki na trzymanie formy są idealne przez cały rok.
Słonczny patrol!
Ocean nie należał do najcieplejszych, ale nie mogłam sobie odmówić biegnięcia bez butów w wodzie. Wiem, że kiedyś pisałam, że bieganie zimą jest super i jest. Przyznam jednak, że bieganie pod koniec listopada po plaży, bez butów dodaje jeszcze więcej energii.
Z wielkim bólem serca wyjechałam z Santa Monica. Przyznam szczerze, że gdyby kiedykowiek nadarzyła się okazaja, że moglibyśmy tam zamieszkać na jakiś czas, to nie zastanawiałabym się dwa razy. Magia Kalifornii w wersji plażowej zakręciła mi lekko w głowie.
Resztę niedzieli spędziliśmy wałęsając się po ulicach Los Angeles, które wzbudziło w nas spore emocje. O tym będzie w kolejnym wpisie.
Grażka | 1 grudnia 2013
|
Faktycznie to jest niesamowite,ze to co zobaczylas jest prawdziwe.Jak ogladalismy Bewerly Hills 90210 to nawet do glowy nie przyszlo,ze to moze byc realne.Wtedy dla nas to bylo jak bajkowy swiat. Wow!! buzi.
Monika | 1 grudnia 2013
|
Dokładnie! To było jak totalna bajka i odległy świat. Pamiętam jak dziś moje wieczory z Beverly Hills. Wprowadzały trochę słońca w polską zimę. Ściskam!
juwik | 3 grudnia 2013
|
Wyobraź sobie, ze wspomnienia kolegi z pracy po rocznym pobycie w Santa Monica dały początek naszym rozważaniom o wyjeździe z Irlandii :). Przez krotki moment ludzilam się, ze właśnie tam się osiedlimy. Nic z tego nie wyszło, ale za to wyladowalismy w Toronto i teraz mamy przynajmniej prawdziwe lato :D. Zobaczymy czy będzie tez prawdziwa zima, bo jak na razie to slabiutenko to wygląda ;). Pozdrowka, J.
Monika | 4 grudnia 2013
|
Co do zimy w Toronto to uderzy pewnie w styczniu i będzie trzymała prawie do kwietnia. Jeszcze zdążysz zmarznąć!: Jakby nie patrzeć jesteście już w połowie drogi do Santa Monica. Może małymi krokami dotrzecie do ciepłej zimy?:) Jakby co to daj znać, może my się też tam zabierzemy;p
o&g | 5 grudnia 2013
|
pieknie 🙂
Monika | 8 grudnia 2013
|
To prawda, pięknie. Wielkim plusem jest pogoda, która sprawia, że szybko można się zakochać w tym miejscu.
Sylwia | 14 stycznia 2015
|
Piekne wspomnienia, az sie ciepkutko zrbilo na sercu 🙂 serdeczne pozdrowienia z Santa Monica :)))
Monika | Author | 14 stycznia 2015
|
Dzięki Sylwia, przyda się trochę tego ciepła 🙂 No i zazdroszczę Ci teraz bycia w Santa Monica! Pozdrawiam