Za oknem czuć już jesień, chociaż słońce w dalszym ciągu dzielnie świeci. W pracy nastąpił lekki przestuj, więc człowiek z nudów szuka różnych mądrych i mniej mądrych rzeczy w internecie, w końcu w jakiś sposób trzeba spożytkować ten czas. Ostatnio zaczęłam googlować sobie słowa emigracja w różnych zestawieniach, żeby znależć jakiś blog związany z życiem w innym państwie i utwierdzić się w tym, że nie ja sama odczuwam pewne emocje. I co znalazłam?
Prawie nic. W większości, kiedy pojawia się temat emigracji, pojawia się też temat pieniędzy. Jest masa forów , gdzie ludzie wymieniają się informacjami na temat pracy, stawek i poziomu bezrobocia. Mało natomiast piszą o swoich odczuciach, o tym, że życie w innym państwie wymaga sporego czasu na przystosowanie się: językowe, mentalne i zawodowe. Wydawałoby się, że różnice kulturowe pomiędzy Polską, a Kanadą nie są wielkie, a jednak kiedy zacznie się tu mieszkać można odczuć, że Kanadyjczycy mają inne spojrzenie na świat i życie. Duży wpły na to ma pewnie historia kraju, która sprawia, że dni płyną tutaj jakby spokojniej, bez wszechobecnej polityki, która potrafi człowieka przytłoczyć i sprawia, że ludzie są ciągle zaniepokojeni o swoją przyszłość. To napięcie jest bardzo odczuwalne w Polsce, gdzie codzienne, polityczne bombardowanie jest czymś normalnym.
Wielu ludzi wyjeżdża z Polski za chlebem. Często nie myślą jednak, że zarabianie w euro czy dolarach, to nie wszystko. Dopiero na miejscu dochodzi do nich, że człowiek czuje pewne ciśnienie wewnętrzne na to, żeby poczuć się komfortowo w danym kraju, zwłaszcza jeżeli myśli, żeby zamieszkać w nim na stałe. Trzeba włożyć ogromną ilość pracy w to, żeby dotrzeć do poziomu ludzi, którzy tutaj się urodzili. Tęsknota i góry / doliny emocjonalne na pewno w tym nie pomagają.
Nigdy nie byłam leniuchem, zawsze miałam jakiś plan na życie, ale muszę przyznać, że od momentu, kiedy mam w głowie, że z Kosa układamy sobie wspólną przyszłość w Kanadzie, to mam pewnego rodzaju ciśnienie na robienie wszystkiego na raz, żeby szybciej przybliżyć się do wyznaczonych celów. Zaczęłam zauważać u siebie symptomy dorosłego ADHD, czyli nadpobudliwości psychoruchowej. U mnie ona bardziej objawia się napodbudliwością w zapisywaniu „rzeczy do zrobienia”. Moja lista z każdym tygodniem robi się coraz dłuższa, są na niej rzeczy już skreślone (wielka radość) i też takie nad którymi będę musiała pracować kilka, kilkanaście? lat, żeby dojść do poziomu, który będzie mnie satysfakcjonował. Oto kilka z nich:
Język, oczywiście angielski, bo po francusku potrafię powiedzieć tylko bonjour i croissant Nigdy nie przykładałam się za bardzo do angielskiego. Większą uwagę przywiązywałam do niemieckiego, którego uczyłam się przez 8 lat, a przygodę z angielskim zacząłam w liceum, gdzie przez 3 lata mieliśmy chyba z pięciu nauczycieli, korzystaliśmy z tej samej książki i za każdym razem kiedy pojawiał się nowy nauczyciel, to mówiliśmy mu, że jesteśmy dopiero na rozdziale x. W taki sposób kilka razy przerabialiśmy ten sam materiał. Wtedy wydawało się nam to sprytne, a tak naprawdę sami sobie robiliśmy krzywdę. Angielskiego, na poważnie, zaczęłam się uczyć mniej więcej rok przed wyjazdem do Kanady, a prawdziwego języka zaczęłam dotykać dopiero tutaj, kiedy zostałam rzucona (sama się rzuciłam) na głęboką wodę. Od początku mojego pobytu w Kanadzie angielski traktuję poważnie, czasami chyba za bardzo. Przez to byłam i jestem mało wyrozumiała, i ostra dla samej siebie w tej kwestii. Mój angielski jest o niebo lepszy niż dwa lata temu, ale wiem że do perfekcji jest jeszcze daleko. Nie lubię swojego mocnego akcentu i pustki w głowie, która pojawia się w najmniej odpowiednim momencie. Wiem, że jestem blondynką, ale to mnie w żaden sposób nie tłumaczy;). Jedyne co mnie trzyma przy życiu, to myśl, że przecież nie od razu Kraków zbudowano i że małymi krokami dojdę do celu, który sobie wyznaczyłam. Będę już pewnie wtedy miała siwe włosy, ale co tam!
Praca w agencji reklamowej nie jest czymś co chciałabym robić do końca życia. Dużo soków zostało ze mnie wyciśniętych jeszcze w Polsce. Fotografia brzmi jak praca marzeń! Bieganie z aparatem i dostawanie za to pieniędzy jest bardzo kuszące! Korzystając z okazji „małych” zmian w swoim życiu chcę nauczyć się robić takie zdjęcia, żeby móc godnie dorzucić się do budżetu domowego. Jasne, że nie wiem czy to samo powiem za kilkanaście lat, ale mam nadzieję, że ta chęć i odwaga do zmian nie zniknie. Uważam, że jeżeli nasza obecna praca, doprowadza nas do porannych mdłości, to albo musimy zmienić pracę, albo sprawdzić czy nie jesteśmy w ciąży (to dotyczy żeńskiej części). Dlatego we wrześniu wróciłam do szkoły. Jestem właśnie na swoim drugim kursie obsługi aparatu i czuję się jak dziecko, które chłonie każde słowo na temat fotografii, którą kocham.
Biegać, skakać, latać, pływać Najlepiej wszystko na raz…Przebiegnę maraton, nauczę się grać w tenisa i będę się wspinać! Tak to są moje nowe, kolejne cele. Na maraton zapisałam się jeszcze kiedy działały endorfiny po majowym półmaratonie. Stwierdziłam, że mam 5 miesięcy, więc spokojnie przygotuję się na ten zabójczy dystans. Na początku miałam cel, żeby przebiec go w 4:20, bardzo ambitnie. Rozpisałam plan na ten czas, żeby po 2 miesiącach zmienić go na 4:40. Plan na 4:40 też szybko legł w gruzach. Do maratonu zostały 3 tygodnie, a ja już nie mam w głowie żadnego czasu. Będzie idealnie jak go w ogóle przebiegnę…Nie żebym się poddała, ale dzięki temu zdałam sobie sprawę, że nie jestem typem osoby która może się oddać tylko jednemu sportowi. Jest tyle rzeczy do nauczenia i zasmakowania. Już od dawna marudziłam Kosie, że chcę nauczyć się grać w tenisa. On potrafi i to nawet nieźle. W końcu na urodziny dostałam piękną rakietę, pokrowiec i piłki. Dodatkowym prezentem było kilka, pierwszych godzin na korcie i muszę przyznać, że spodobało mi się i to nawet bardzo. Uderzając piłkę można naprawdę się wyżyć. Teraz tylko trzeba ćwiczyć i ćwiczyć. No i ostatnia rzecz na liście: wspinaczka. W czasie naszej wycieczki do Killarney trochę poczułam co znaczy wdrapywanie się po skałkach i górkach, dlatego teraz chcę nauczyć się wspinania po ściance. Niestety to dopiero nastąpi, kiedy kupię odpowiedni zestaw małego wspinacza. Jak to wszystko połączę to Ewa Chodakowaska będzie mi mogła podawać ręcznik i wiązać sznurówki!
Wyżej wymienione rzeczy to wierzchołek na mojej liście do zrobienia. To są priorytety, do których trzeba też dopisać rzeczy mniej milsze jak: sprzątanie, gotowanie, zakupy, pranie, prasowanie, czyli szara rzeczywistość. Czasami zastanawiamy się z Kosą jak ludzie dają sobie radę z dziećmi, kiedy momentami my sami nie ogarniamy rzeczywistości.
Doba nie rozciąga się jak gumka i to jest mój główny problem. Nie należę do osób, które poświęcą swoje cenne 7 godzin snu na siedzenie i nadrabianie zaległości. Odejmując godziny spędzone w pracy i na sen zostaje, maksymalnie 8 godzin na pozostałe rzeczy. W niczym nie pomaga moja niecierpliwość, czyli chęć widzenia efektów tu i teraz. Niby doskonale wiem, że nie ma innej metody niż metoda małych kroków, ale momentami krew człowieka zalewa! Pocieszające jest to, że ciągle widzę rzeczy, które są warte do zrobienia, a to oznacza, że nie mam jeszcze emigracyjnej depresji:)
Trzeba też pamiętać, że nie zawsze możemy dostać, to czego chcemy, ale na pewno zawsze warto spróbować po to sięgnąć.
o&g | 30 września 2013
|
hej,
zajrzalam przypadkiem…od dzis bede regularnie 🙂
pozdrawiam serdecznie
Monika | 1 października 2013
|
Milo slyszec:) Pozdrawiam
Grażka | 1 października 2013
|
Brawo,brawo!!!!Twoje spojrzenie na zycie i sposob realizacji staly sie dojrzale i nie slychac w tym narzekania. To prawda,co nas nie zabije to nas wzmocni.BRAWO!!!
Monika | 1 października 2013
|
Grazko, to nie jest tak, ze nie narzekam:) Ten element nie jest mozliwy do usuniecia, ale najwazniejsze, zeby bylo go mniej, niz krokow do przodu. Sciskam!
lato1980 | 12 października 2013
|
Mnie również interesuje problem emigracji. Trzeba koniecznie o tym pisać! Pozdrawiam!
Monika | 16 października 2013
|
Dzieki za zajrzenie na bloga! Pozdrawiam
Jacek | 15 października 2013
|
Zainteresował mnie punkt nr. 1, tzn. w sprawie nauki języka angielskiego. Pamiętam, że w ogólniaku uczyłem się go przez 4 lata i naprawdę chciałem się nauczyć, ale nie było to proste. Książki, zamiast uczyć nas praktycznych zwrotów i żywego języka, przestawiały nudne opowiadania o historii Anglii i jej literaturze, natomiast gramatyka i czasy były wytłumaczone dosłownie w zarysie-bo niby miał to zrobić nauczyciel. Natomiast nauczycielka naukę gramatyki traktowała po macoszemu, a sama angielskiego zbyt dobrze nie umiała, co naocznie stwierdziłem, gdy pewnego razu przedłożyłem jej jako swoją pracę domową (wypracowanie), stanowiącą faktycznie artykuł przepisany z jakiejś angielskojęzycznej publikacji: o dziwo, znalazła w niej wiele błędów i postawiła mi “3+”. Dopiero różne inne książki & nagrania (m. in. Leszka Szkutnika) pozwoliły mi na nauczenie się użytecznego języka, a sześciomiesięczny kurs angielskiego już w Kanadzie dał mi bardzo solidne podstawy, które umożliwyły mi dalsze, już samodzielne studiowanie tego języka, co do dnia dzisiejszego czynię—ba, pewnie będę nawet kontynuował nie tylko do momentu, aż będę miał siwe włosy, ale nawet gdy już wszystkie wypadną! Innymi słowy, powodzenia w nauce!
Monika | 16 października 2013
|
Ciesze sie, ze nie sama jestem w „klubie” osob, ktore beda uczyly sie angielskiego do starosci. Czasami czerpie z tego przyjemnosc, a czasami dostaje bialej goraczki…Mysle, ze teraz nauka angielskiego w szkolach, zwlaszcza prywatnych, jest na o wiele wyzszym poziomie. Prawda jest jednak taka, ze zeby nauczyc sie naprawde dobrze jezyka trzeba „liznac” go w kraju w ktorym sie go uzywa. Pozdrawiam!