KANADYJSKIE LIFESTORY
 

Ludzie lasu – Killarney

Tydzień temu na własnej skórze przekonałam się jak to jest być „ludziem lasu”. Nigdy wcześniej nie spędziłam w lesie więcej niż kilka godzin, a spanie w nim nigdy nie przeszło mi przez głowę. W Polsce uprawianie takich czynności kojarzyło mi się zawsze z „lekkim” niebezpieczeństwem. W Kanadzie wygląda to jednak zupełnie inaczej. Tubylcy szaleją na punkcie kempingów, wypraw nad jeziora, których jest tu bagatela około 2 milionów i stanowią 8% powierzchni Kanady, co zajęłoby teren Niemiec i Polski razem.

Na wyprawę powiązaną ze spaniem w lesie wybraliśmy się do Killarney Provincial Park, który znajduje się około 417km od naszego domu. Korzystając z długiego weekendu, taki odpowiednik polskiej majówki, Kosa postanowił troszeczkę przeciągnąć mnie po lesie. Ostrzegał mnie, że nie będzie to łatwe, że będziemy mieć do przejścia ponad 80km w 4 dni po dosyć trudnym w terenie. Bardziej od tej trasy przerażał mnie brak bieżącej wody, brak telefonu komórkowego oraz całkowity brak kosmetyków. Naszym perfumem na 4 dni stał się „Coco Muskol”, jedynym kosmetykiem krem z filtrem i bezbarwny balsam do ust. Idelanie…

Ja, oczywiście, w żaden sposób nie dałam się zniechęcić, przecież jak robią to inni ludzie, to ja też dam radę! Fakt, że w trakcie zakupów na naszą wyprawę traktowałam to z lekkim przymrużeniem oka, bo po pierwsze nie wiedziałam do końca czego mam się spodziewać, a po drugie myślałam, że będzie to bardziej spacer po lesie niż wyciskacz łez i potu.

Dzień pierwszy. Optymizm początkującego

Moja pierwsza przygoda z lasem rozpoczęła się w sobotę. Wystartowaliśmy o godzinie 8:30, ja z radosnym uśmiechem na twarzy, bo chyba pierwszy raz od podstawówki założyłam na plecy plecak. Do kompletu dostałam dwa kijki, które miały pomagać mi w chodzeniu. Piękne słońce, przygoda i druga połówka za przewodnika. Czego chcieć więcej???
Tego dnia planowaliśmy przejść około 23 km i dotrzeć do kempingu numer H18 (wcześniej rezerwuje się kempingi na których chce się pozostać, ponieważ najczęściej są one tylko dla jednego namiotu).
Przez kilka godzin trasa była naprawdę łagodna, w większości przez las, co 3-4 kilometry mijało się małą rzekę z której pompowaliśmy wodę przez specjalny filtr. Jak zobaczyłam, że wodę pompujemy w towarzystwie pająków wodnych i żab, to lekko zalał mnie zimny pot. Stwierdziłam jednak, że co one mi mogą zrobić, skoro najbardziej niebezpieczne są niedźwiedzie! Poza tym filtrowana woda okazała się naprawdę smaczna i dziennie wypijaliśmy około 4 litrów na głowę! Siusianie nie było żadnym problemem, bo można było to zrobić w dowolnym miejscu. Jasne jest, że dziewczynki mają trochę trudniej niż chłopcy w tej kwestii, jednak prawda jest taka, że jak natura wzywa to nie myśli się o tak przyziemnych rzeczach.

Filtrowanie wody

Park Prowincjonalny Killarney Kanada

Park Prowincjonalny Killarney Kanada

Pierwszych ludzi spotkaliśmy po 4 godzinach marszu, było to dwóch mężczyzn około 60 -tki, jak się później okazało Irańczycy. My początkowo oceniliśmy, że jeden z nich to świeżak i pewnie tak jak ja robi trasę pierwszy raz. Drugi wyglądał na nieco bardziej zaawansowanego. Na nasze oko byli też Hiszpanami. Po dwóch dniach dowiedzieliśmy się, że mężczyzna oceniony przez nas na świeżaka zrobił trasę w dwa dni, czyli przeszedł ją też w nocy z latarką na głowie. Okazało się również, że plandeka rozpięta pomiędzy drzewami jest miejscem gdzie sypia na tego typu wyprawach. Taki miłośnik natury nam się trafił. Drugi natomiast był bardziej wyluzowany, popijał sobie alkohol, podpalał papierosa. Najbardziej jednak rzucało się w oczy to, że żaden z nich nie wyglądał na swój wiek i mieli bardzo dużo pozytywnej energii.

Park Prowincjonalny Killarney Kanada

Park Prowincjonalny Killarney Kanada

Park Prowincjonalny Killarney Kanada

Na trasie spotkaliśmy też dwie łódki, które leżały sobie bezpańsko razem z plecakami. Właściciele zostawili jej na trasie zwanej portage, przez którą mogli przenosić je z jednego jeziora do drugiego. Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie, żeby tachać łódkę nad głową przez 2-3 kilometry.

Po 11 godzinach w trakcie których przeszliśmy ponad 20 kilometrów mój entuzjazm lekko opadał. Jedyne o czym marzyłam to kąpiel, nowe ubrania i ciepłe miejsce do spania.
W zamian dostałam kemping z jeziorem do którego trzeba było zejść po stromej skarpie, bez możliwości wskoczenia do niego, drewnanie miejsce, gdzie król chodzi piechotą i zimne śpiwory. Nasz długi dzień zakończył się o godzinie 22:00, wtedy to właśnie zamknęliśmy oczy i obudziliśmy się kilka godzin później…

Park Prowincjonalny Killarney Kanada

Dzień drugi. Chyba oszalałam

Po kilku godzinach snu na naszym pierwszym kempingu obudził nas deszcz uderzający o namiot. Deszcz? Przecież opady zapowiadali dopiero na 3 dzień! Padało przez całą noc. Po przebudzeniu się nad ranem musieliśmy zadecydować co dalej. Trasa, którą zaczęliśmy ma wejście i wyjście w tym samym miejscu, więc jak będziemy ją kontynuować drugiego dnia, to dotrzemy do połowy i tym samym nie będzie żadnego odwrotu. Drugi dzień miał też mieć dużo podejść pod góry, chodzenia po skałach i kamieniach, więc moje oczy wyobraźni widziały mnie ślizgającą się i spadającą z którejś z nich. Zdecydowaliśmy, że zdrzemniemy się na kolejną godzinę i wtedy podejmiemy decyzję. Obudziliśmy się o 9:00, nie było słychać deszczu, ale na zewnątrz dalej było szaro. Przynajmniej nie padało. Podjęliśmy decyzję: IDZIEMY!

Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy. Dzień drugi okazał się totalną masakrą, inaczej nie można tego nazwać. Przez to, że kemping opuściliśmy dosyć późno, bo o 10:30, to trzeba było maszerować dosyć szybko. Po trzech godzinach przejaśniło się i słońce świeciło jak szalone. Dodatkową atrakcją były czarne muszki i komary! Każdy miał około 20 towarzyszy wokół siebie, które robiły wszystko, żeby wyssać chociaż trochę naszej krwi. Drugiego dnia opadł mi też entuzjazm robienia zdjęć, skupiłam się na chodzeniu i momentami w głowie miałam tylko myśli jak stawiać nogi, wbijać kijki i iść do przodu.

Drugiej nocy nie spędziliśmy na kempingu, który mieliśmy zarezerowany. Zbliżał się zachód słońca, a nam pozostało do niego około 4 kilometrów, czyli minimum 2 godziny marszu. Postanowiliśmy rozbić namiot na drodze do przenoszenia kajaków, koło niewielkiego jeziora. Namiot rozkładaliśmy już po ciemku z latarkami na czołach. Po szybkiej kolacji, powieszeniu wszystkich rzeczy, które mają zapach na drzewie oddalonym o około 15 metrów od namiotu, tak żeby niedźwiedzie, które mają świetny węch nie chciały do niego wejść i lekkim przekąpaniu się w jeziorze położyliśmy się spać z nogami twardymi jak kłody.
W głowie miałam jedną myśl: na co mi to było! Mogłabym leżeć teraz w ciepłym łóżku i czytać książkę, a nie tułać się po lesie!

Poranki nie są łatwe, nigdzie

Park Prowincjonalny Killarney Kanada

Dzień trzeci. Co mnie nie zabije to mnie wzmocni

Nasza druga noc nie należała do najwygodniejszych. Namiot postawiony był na lekkiej górce i przez całą noc Kosa spychał mnie na boczną ścianę. Nie chciałam się jednak zamienić miejscami, bo jego ściana była bliżej lasu i bardziej dostępna dla niedźwiedzi.
Trzeci dzień rozpoczął się pobudką o 6:00 rano, po zjedzeniu owsianki i wzięciu łyka kawy, która była chyba jedną z najgorszych kaw jakie piłam, złożyliśmy namiot i ruszyliśmy w drogę. Przed nami kolejne 20 kilometrów. Nie mam pojęcia skąd, ale tego dnia dostałam nowy zastrzyk energii. Drugi dzień przeciągnął mnie całkowicie i ponoć najgorsze było za nami. Nie było też drogi odwrotu, więc jedyne co mi pozostało, to zacisnąć zęby i iść przed siebie.
Trasa faktycznie była łagodniejsza, pogoda dopisywała. Na szlaku spotkaliśmy kolejną parę, więc łącznie 8 osób wybrało wałęsanie się po lesie w długi weekend.

Tak wygląda oznaczenie szlaku na terenie gdzie nie ma drzew. Jest ono zaczerpnięte od Inuitów, czyli rdzennej ludności Kanady, która zamieszkuje jej północną część

Park Prowincjonalny Killarney Kanada

Niestety tego dnia również nie dotarliśmy do zarezerwowanego kempingu. Zabrakło nam 3,5 kilometra. Nie chcieliśmy iść do niego ze względu na brak sił, oprócz tego planowaliśmy też rozbić namiot o ludzkiej porze, a nie jak górnicy z latarkami na głowach. Dotarliśmy do jeziora o wdzięcznej nazwie Niebo, nad którym spotkaliśmy dwóch panów z Iranu, którzy wahali się nad tym czy iść dalej czy zostać. Nikt nie miał rezerwacji na ten kemping, a poza tym nie widzieliśmy więcej ludzi na trasie, którzy mieliby do niego dotrzeć, więc postanowiliśmy, że podzielimy się przestrzenią. W trakcie rozkładania namiotu, trafiła nam się mała niespodzianka: burza na horyzoncie!

Moje obroty zwiększyły się dwukrotnie. Lubię burzę, ale jak jestem w domu. Ledwo zdążyliśmy ustawić namiot, pochować rzeczy i zamienić kilka słów z naszymi nowymi sąsiadami, gdy nagle zaczęło padać, grzmieć i błyskać się przez kolejną godzinę. Burza była nad nami, mieliśmy wrażenie jakby ktoś gasił i zapalał światło, nawet ziemia się zatrzęsła od grzmotów. Byłam przerażona. W namiocie położyliśmy dwa materace jeden na drugim, usiedliśmy na nich, nie dotykając siebie, żeby ewentualnie w razie porażenia móc pomóc drugiej osobie. W pewnym momencie Kosa wyciągnął apteczkę i kartkę z instrukcjami jak zrobić masaż serca i sztuczne oddychanie. Tak na wszelki wypadek. Cudownie! Mi nie pozostało nic innego jak słuchanie wskazówek i ciche modlenie się. Wiadomo jak trwoga to do Boga. Człowiek od razu przypomina sobie, że ma przecież Anioła Stróża!
Po godzinie burza minęła, deszcz dalej padał. Poszliśmy spać…

Dzień czwarty. Do domu!

Dzień czwarty rozpoczął się spokojnie. Wygrzebaliśmy się z legowisk, porozmawialiśmy chwilę z sąsiadami, którzy ruszali w dalszą drogę i postanowiliśmy składać manatki. W końcu zostało nam tylko 16 kilometrów do końca. Burzę już zaliczyliśmy zeszłego wieczoru, więc drugiej na pewno nie będzie. Poza tym nic na to nie wskazywało.
Po dwóch godzinach okazało się, że jedna burza to trochę za mało i tak o to w środku lasu przywitała nas kolejna. Położyliśmy plecaki na kamieniach, usiedliśmy na nie z podkulonymi nogami i tak oto spędziliśmy 50 minut czekając, aż sobie odejdzie. Ja, tradycyjnie, powróciłam do poszukiwania mojego Anioła Stróża. Kosa próbował mnie zagadywać, ale niestety w żaden sposób nie udało mu się odwrócić mojej uwagi. Na szczęście mieliśmy dobre kurtki, ale za to buty i spodnie nie dały rady. Jedyne o czym marzyłam to skończyć jak najszybciej szlak i nie bać się żadnej burzy, niedźwiedzi, umyć głowę, która od 4 dni nie widziała wody.
Myślę, że jakoś nasze Anioły były z nami, bo burza przeszła, a my z wodą chlapiąca w butach i lekko trzęsąc się z zimna ruszyliśmy dalej, żeby jak najszybciej wrócić do cywilizacji. Obojętne nam było, że wszędzie są kałuże, przecież i tak mamy mokre buty, najwyżej zmokną trochę bardziej.

Park Prowincjonalny Killarney Kanada

Szlak skończyliśmy około 19:00 i po lekkim odświeżeniu się w przy parkowej toalecie, zmienieniu ubrań na suche i pachnące, pojechaliśmy na zasłużone piwo i kolację. Nawet nie uwierzycie jak ona smakowała!

Bycie przez cztery dni „ludziem lasu” dało mi w kość. Kosie trochę też, ale dla niego był to już 15 raz, kiedy szedł tą trasą. Jedno jest pewne, że pomimo burz, ryzyka spotkania niedźwiedzi, zimna, deszczu, komarów, był to też całkowity relaks połączony z dużym wysiłkiem fizycznym. Nigdy też nie byłam tak blisko natury. Przez 4 dni nie miałam dostępu do internetu, kosmetyków, ani normalnej kąpieli. Po powrocie doceniłam co to znaczy ciepła woda, pyszna kawa i łóżko do którego można wskoczyć, kiedy ma się ochotę.

Written by

Osiem lat temu postanowiłam zamknąć swoje, dosyć, poukładane życie w Polsce i przez rok pomieszkać w kraju który ludziom kojarzy się z zimnem, liściem klonowym i pięknymi krajobrazami. Moją przygodę z Kanadą rozpoczęłam w Edmonton, skąd po trzech tygodniach, przeniosłam się do Toronto, gdzie dalej mieszkam. Ciągle szukam nowych wrażeń i bodźców. Jestem uzależniona od podróżowania, fotografowania, a moja lista rzeczy do zrobienia rośnie z każdym dniem. Zapraszam do polubienia 6757km na facebooku i śledzenia co dzieje się w Kraju Klonowego Liścia. A dzieje się sporo! Monika

Latest comments
  • Kochanie – Swietne! Buzi!

    Norbert Kliszczewski norbert.kliszczewski@me.com

    • Hm, wtedy wazniejsze bylo Scretczowanie niz zdjecia:)

  • Siemka.
    Gdybyście byli w JU.ES.EJ (tj. USA) to byście ze sobą jakąś flintę wzięli i te niedźwiedzie pogonili, albo po małej wymianie ołowiu dywanik z sierściucha zrobili ;-). Ale w Kanadzie do niedźwiedzi jest chyba inne podejście? 😉
    A co do leśnej wygódki to klawa sprawa, tak sobie z książką na łonie natury posiedzieć i podziwiać widoczki 😉
    Pozdro from Poland :-))

    • Hm, myślę, że nawet w US&A w parkach niedźwiedzie są pod ochroną…to nie dziki zachód;) Co do leśnej wygódki, to moim zdaniem byłaby to wątpliwa przyjemność – pajęczyna od spodu była ogromna, ale co kto woli:)

  • Jak z meszkami ? Jak bylem w Madawaska pare lat temu to bylo ich bardzo duzo w tym okresie. Pzdr. Andy

    • W sumie ich nie bylo. Prawda jest taka, ze pozne lato, albo wczesna jesien sa najlepszymi okresami na takie wyprawy. Ponad 80 ukaszen utwierdzilo mnie w tym przekonaniu! (liczylam). Pozdrawiam

  • Z tą rezerwacją kempingu to jakoś dziwnie jest… niby outdoor, a tutaj człowiek musi zaplanować gdzie będzie spać.

    • Tez bylam zdziwiona, ale z drugiej strony ma to sens ze wzgledow bezpieczenstwa, bo teoretycznie wiedza gdzie bedziesz, no i mozesz miec 100% pewnosc, ze ten kemping bedzie tylko Twoj.

  • Monika takie małe sprostowanie odnośnie bobrów. One nie niszczą lasu. Bobry są naturalnym regulatorem, stróżem lasu, który w swojej burzliwej historii o mało co nie został ofiarą całkowitej eksterminacji przez człowieka. Tam gdzie został całkowicie wyniszczony przez człowieka, natura w brutalny sposób karała bezmyślnego i chciwego kata poprzez głód i nieurodzajność ziemi na której żył.
    To że bóbr nie został całkowicie wyniszczony to tylko i wyłącznie zasługa obszernych terenów daleko na północy gdzie człowiek się za często nie zapuszczał.

    • Makan, dziekuje za sprostowanie. Na pewno maja one swoj wklad w zycie lasu. Nie da sie jednak ukryc, ze teren na ktorym bobry budowaly swoje tamy wygladal jak cmentarzysko. Pozdrawiam

  • Ciekawy blog! Właśnie tydzień temu wróciłem z Parku Killarney, byłem tam tydzień na kanu. Najgorszym problemem okazały się czarne muchy meszki (przez pierwsze 2 dni), potem dominowały komary. Nie chciało się nam wieszać jedzenia i jakoś żaden niedźwiadek nas nie złożył nam wizyty. Z naszego miejsca na wzniosłej skale mieliśmy piękny widok na całe jezioro (chociaż nie tak piękny, jak ten na zdjęciu powyżej ;)) i mogliśmy podziwiać niezapomniane zachody słońca. Prawdą jest, iż Killarney Park nazywany jest „Klejnotem Ontario”!

    • Dzieki Jacek! Nie wiedzialam, ze Killarney Park nazywany jest „Klejnotem Ontario”. Mysle jednak, ze w pelni zasluguje na te nazwe. Wydawalo mi sie, ze w lipcu czarnych meszek bedzie zdecydowanie mniej. Znam ten bol i dlatego nastepnym razem my wybieramy sie do Killarney we wrzesniu -pazdzierniku. A jak wygladalo przenoszenie kanu? Niektore drogi do portagu byly niezlym wyzwaniem, podziwiam!

      • Dziękuję za komentarz. Parę lat temu wyszła bardzo ciekawa książka pt. „Georgian Bay Jewel: The Killarney Story”.

        Normalnie czarne muszki giną w połowie czerwca, ale ponieważ to nie był normalny rok (tzn. dużo deszczu, chłodno), ich sezon znacznie się przedłużył-znikają, gdy przez jakiś czas utrzymują się wysokie temperatury, co dopiero nastąpiło w kończu czerwca. W maju byłem też w parku Algonquin, planowaliśmy spędzić 4 noce-ale po prostu nie dało się, po 35 godzinach zdecydowaliśmy się opuścić park, pogryzienie przez meszki i komary oraz zmoczeni przez nagłą burzę.

        Faktycznie, aby zobaczyć najpiękniejszą część parku Killarney, wymagane są liczne portaże, i to często długie! Ponieważ osobiście portaży nie znoszę i unikam jak ognia, wybraliśmy się na 'bezportażowe’ jezioro Carlyle Lake, z którego mogliśmy dopłynąć do jeziora Johnnie Lake. Zawsze uważałem, że o wiele przyjemniej jest być W kanu na wodzie niż POD kanu na lądzie. Prawdą jest, że portaże pozwalają często dotrzeć to tych najpiękniejszych zakątków, niemniej jednak w Ontario jest sporo miejsc, gdzie można pływać bez potrzeby portażowania (albo zrobić 1-2 stosunkowo proste i krótkie portaże).

        Pozdrawiam i zachęcam do dalszych podróży!

        • Zgadzam sie, ze lepiej spedzac czas na kanu niz pod. Na pewno dalej bede starala sie odkrywac Kanade i nie tylko:) Pozdrawiam i moze do zobaczenia na jakims szlaku.

  • Podziwiam! Podejrzewam, ze po takiej wyprawie dluuuuugo nie zdecydowalabym sie na kolejna … .

    • A ja jednak uwielbiam tego rodzaju podóże. Z pewnością nie są one dla każdego—pomijając nieraz agresywne komary i czarne muszki, trzeba się też liczyć z extremalną pogodą (niedawno biwakując na małej wyspie przeżyłem jedną z najbardziej intensywnych burz w życiu, silny wiatr prawie rozerwał namiot), sporymi falami na jeziorach (szczególnie będąc na kanu na otwartych wodach), wizytami różnych zwierząt (włacznie z niedźwiedziami) i innymi niedogodnościami, ale mimo wszystko żadne inne podróże nie dostarczyłyby mi tak przepięknych i niepowtarzalnych wrażeń!

      • Zgadzam się w zupełności, to są podróże o których się nie zapomina, zwłaszcza jak Matka Natura ma kapryśny humor i da w kość;) Pozdrawiam

  • Fajna przygoda, już teraz wiem gdzie udam się w przyszłym roku. Park Killarney od dłuższego czasu chodził mi po głowie, a Twoja wyprawa pomogła mi w podjęciu ostatecznej decyzji. Pozdrawiam i życzę miłego zwiedzania Kanady.

    • Naprawdę warto. W zeszłym roku obiecałam sobie, że Killarney będę odwiedzała co roku. Niestety w tym roku nie udało się, ale w następnym nie odpuszczę. Piękny park i można całkowicie oderwać się od codzienności:) Pozdrowienia

      • Jest to piękny park i od dobrych kilku lat corocznie do niego zaglądam, w tym roku byliśmy na 'bezportażowych’ jeziorach Carlyle Lake i Johnnie Lake, jednak portaże oferują o wiele piękniejsze trasy i widoki. A przed powrotem do domu zachęcam do wpadnięcia do miasteczka Killarney na świeżą rybę i frytki w słynnej restauracji Herbert’s Fisheries!

LEAVE A COMMENT

%d bloggers like this: