Dzisiaj mija czwarty miesiąc na „bezrobociu”. Jest to moja najdłuższa przerwa w pracy od 8 lat! Wcześniej myślałam, że taką przerwę zafunduję sobie tylko i wyłącznie z powodu ciąży. Kolejny raz mocno się zaskoczyłam.
Pamiętam jednak, jak trzy lata temu, kiedy miałam w pracy jesień średniowiecza i nie wychodziłam z niej wcześniej niż o 20:00, a w każdy weekend byłam w rozjazdach służbowych, to marzyłam o tym, żeby mieć czas na nic nie robienie i zastanowienie się co dalej. W 2010 sama sprowokowałam wydarzenia i wpadłam na pomysł, że zrobię sobie roczną przerwę od wszystkiego co mnie otacza i wyjadę na rok. Jak pomyślałam, też tak uczyniłam.
Moje bezrobocie było i jest trochę inne. Nie jest ono spowodowane tym, że nie mogłam znaleźć pracy, czy dlatego, że zostałam z niej zwolniona. Przyczyny są dosyć jasne. Pierwszy etap, około 4-5 tygodni, nazwałabym „miesiącem miodowym”. Miałam wtedy totalną euforię spowodowaną wyjazdem do Kanady, moja tęsknota do drugiej połówki sprawiała, że leciałam jak na skrzydłach. Po rozpokawaniu walizek, wyściskaniu się i odwiedzeniu starych kątów nadszedł drugi etap, który nazwałabym „w sumie to mi dobrze”. W trakcie niego wiedziałam, że muszę być cierpliwa, bo i tak nie mam jeszcze papierów, dlatego też pozwoliłam sobie na korzystanie z chwili. Mogę powiedzieć, że był to dla mnie najtrudniejszy moment. Był to czas, kiedy łatwo mogłam się rozleniwić, przestawić sobie dzień z nocą, oglądać dziwne seriale i zacząć wyglądać jak zombie. Myślę, że jedyną rzeczą, która mnie wtedy uratowała od takiego stanu, to była samodyscyplina, którą musiałam wygrzebać z dna szafy. Uwierzcie mi ciężko jest wstawać o 8 rano, spisać listę rzeczy do zrobienia na której znajdują się zadania takie jak: wstać, umyć się, zjeść śniadanie, obejrzeć Lost, iść biegać, zrobić obiad, obejrzeć Lost. Miałam jednak frajdę ze skreślania z niej nawet tak małych rzeczy. Dzięki temu przebiegałam 50km tygodniowo i w 3 miesiące skończyłam oglądać serial, który innym ludziom zajął 6 lat. Powoli zaczęłam też planować co dalej. Do głowy wchodziły mi różne dziwne pomysły co chciałabym robić w przyszłości. Czułam się trochę jak nastolatka kończąca liceum i wybierająca kierunek studiów. Koniec końców zmartwiła mnie trochę jedna rzecz: tak jak 10 lat temu nie do końca mam pewność co to powinno być. Plusem jest tylko to, że po 10 latach wiem czego nie chcę. To już jest jakiś początek.
Kolejny etap, to „niecierpliwość wrze”. Po kilku tygodniach „w sumie to mi dobrze” zaczęła wracać prawdziwa Monika i moim marzeniem stało się, żeby zacząć wychodzić z domu nie tylko dlatego, że mam to zapisane na liście do zrobienia. Chciałam widzieć się z ludźmi i mieć porządek dnia, a nie sztucznie narzucone zadania. To pchnęło mnie do wrócenia do szkolnej ławki. Siedzę już w niej 3 miesiąc i muszę przyznać, że dzięki temu mniej narzekam (oczywiście nie jest tak, że nie narzekam wcale), widzę ludzi i traktuję szkołę jak pracę na pół etatu. Dzięki niej będzie mi trochę łatwiej kiedy pójdę już do takiej prawdziwej pracy, za którą dostanę pieniądze, będę miała szefa i współpracowników, których będę lubiła z różnym natężeniem.
Z Nowym Rokiem, nowym krokiem zaczynam kolejny etap, który spowoduje, że mój poziom stresu urośnie do maksimum: poszukiwanie pracy. Dopiero za jakiś czas będę w stanie określić jak bardzo go lubię. Tymczasem jutro wysyłam w świat swoje CV i na 4 tygodnie wracam do szkolnej ławki. Optymistycznie byłoby maszerować do pracy już w lutym. Ciekawa jestem ile mam w sobie jeszcze pokładów szczęścia? Czy wraz z Nowym Rokiem dostaje się jego nową pulę?